Kosmiczna miłość
Przemyślenia, Sztuka + Opowieści

Kosmiczna miłość

Jan Błaszczak
Czyta się 4 minuty

Australijczycy z The Avalanches musieli niejeden raz zastanawiać się, czy nie lepiej było poprzestać na debiucie. Wyprowadzić jeden cios… Tam cios – nokaut i nigdy już nie wrócić na ring.

Zostałoby po nich uderzające do głowy arcydzieło tanecznej elektroniki z tytułem, który tylko wzmacniałby ich legendę. Since I Left You – czytane jako „odkąd was opuściłem” nakręcałoby kolejne teorie, próbujące wytłumaczyć, dlaczego autorzy zbudowanego z setek sampli majstersztyku rozpuścili się w powietrzu. Hipotezy te cieszyłyby się popularnością, bo taki też był status ich debiutu. Płyty, która gościła w czołówkach rankingów najbardziej poczytnych mediów. Z której piosenki fruwały w eterze, a zrealizowane do nich znakomite klipy żyły własnym życiem. Zbudowanego z aptekarską precyzją, pięknie bujającego albumu, który z podejrzaną regularnością towarzyszył też domówkom organizowanym przez grupkę licealnych nerdów w małym mieście w Sudetach. Wiem, że jeden z nich nie obraziłby się, gdyby tak właśnie się stało. Bo po co psuć dobrą legendę? I znów: myślę, nie brakowało momentów, kiedy Australijczycy przyznaliby mu rację.

W muzyce nie od dziś mówi się o „syndromie drugiej płyty”. Papierku lakmusowym, który wykazuje, czy mamy do czynienia z równym, ważnym, rozwijającym się fenomenem, czy przebojem jednego sezonu. Zresztą znają go i pisarze, i filmowcy, i Adam Małysz. Ciężar ten jest jednak wielokrotnie większy, jeśli debiut z marszu wskakuje do rankingów nie tyle roku, ile dekady. I słusznie, bo jeśli nie słyszeli Państwo Since I Left You, to polecam natychmiast to zmienić – nawet kosztem dalszej lektury tego tekstu. Po jego sukcesie Australijczycy zaczęli prace nad drugą płytą, zdając sobie sprawę, że nie będzie lekko. Bo skoro debiutancki album zmontowało się z co najmniej 900 muzycznych skrawków, to jego następcy nie można sobie tak po prostu nagrać na setkę w studio. Z każdym kolejnym rokiem presja rosła. W końcu Robbiego Chatera i Tony’ego Di Blasiego porzucił trzeci członek zespołu Darren Seltmann, który po – bagatela – sześciu latach zorientował się, że prace idą jak po grudzie. Następca Since I Left You dołączył do zaszczytnego grona albumów niemogących się zmaterializować, lądując gdzieś pomiędzy Smile The Beach Boys, a Chinese Democracy Guns N’ Roses. Ostatecznie Australijczykom udało się „pokonać” Axla Rose’a o rok – Wildflower ukazał się po 16 latach od wydania debiutu.

Częściej poruszający się w rytmie hip-hopu, ale wciąż przebojowy drugi album The Avalanches nie sprostał legendzie poprzednika. Wciąż potrafił jednak zapewnić słuchaczowi sporo przyjemności. Nie to jednak było najważniejsze – przede wszystkim Australijczycy zrzucili z siebie narastający latami ciężar mierzenia się z legendą Since I Left You. Wildflower, choć również w dużej mierze zbudowane jest z sampli, to towarzyszy im muzyka dogrywana w studio. Ostatecznie Chater i Di Blasi uznali, że czasem łatwiej zaprosić do współpracy wokalistów, niż spędzać kolejny miesiąc na przeczesywaniu płyt w poszukiwaniu właściwego sampla. Wśród zaproszonych gości na płycie pojawili się m.in. Danny Brown, MF DOOM, Jonathan Donahue z Mercury Rev czy Joshua Tillman znany szerzej jako Father John Misty.

O tym, jak wiele znaczyło dla muzyków The Avalanches uporanie się z presją narzuconą przez debiut, świadczy data wydania trzeciego albumu. Nagranie We Will Always Love You zabrało Australijczykom cztery razy mniej czasu. Wśród licznych anegdot na temat procesu jego powstawania najbardziej przemawia do mnie ta o Chaterze sprzedającym swoją kolekcję 7 tys. płyt, byleby nie kusiło go, by w nich grzebać. Nie oznacza to wcale, że The Avalanches całkowicie porzucili sampling – na płycie usłyszymy cytaty z utworów Steve’a Reicha, The Alan Parsons Project czy Smokeya Robinsona. Uwagę słuchaczy przykują natomiast raczej zaproszone przez zespół gwiazdy. I może jest w tym jakiś głębszy sens, bo tematem spajającym We Will Always Love You jest kosmos.

Kobieta, którą widzimy na okładce, to Ann Druyan – kierowniczka projektu Voyager Golden Record polegającego na skompilowaniu płyt mających trafić na pokład wystrzelonych w 1977 r. sond celem przybliżenia obcym cywilizacjom ziemskiej kultury. Wśród nagrań znalazł się m.in. zapis fal mózgowych Druyan. Gdy zatwierdzano jej pomysł, nie wiedziała jeszcze, że niedługo przed sesją oświadczy jej się kolega z pracy, astronom Carl Sagan. Ostatecznie Voyager zabrał więc na bezkresną wędrówkę po kosmosie zapis fal mózgowych osoby w apogeum zakochania. Do tej sytuacji odnosi się tytułowe We Will Always Love You i takie też uczucie przepełnia ten album. Wydobywająca się niemal zewsząd błogość, która nadaje ton tej płycie i w moim odczuciu wynosi ją ponad Wildflower czy ostatnią płytę Gorillaz, do której dzieło The Avalanches jest regularnie porównywane. Choć wypełnione gośćmi po brzegi, We Will Always Love You przez większość czasu utrzymuje dramaturgię albumu, nie stając się po prostu zbiorem piosenek, których estetykę narzucają zaproszone gwiazdy.

Utwory na nowej płycie The Avalanches są idylliczne, melodyjne, słodkie i miejscami ocierają się o kicz. Czasami mają wszystkie te cechy jednocześnie, jak w przypadku The Divine Chord z udziałem Johnny’ego Marra i zespołu MGMT. Wśród obecnych na płycie gości najgoręcej polecam piosenki z udziałem Jamiego XX, Neneh Cherry i CLYPSO (Wherever You Go), Blood Orange (We Will Always Love You) oraz Sanandy Maitreyi i Vashti Bunyan (triphopowe Reflecting Light). Co do gości nieobecnych: imponuje mi sposób, w jaki The Avalanches przebierają się za Basement Jaxx (Music Makes Me High), a wzrusza ten, w jaki żegnają Davida Bermana (Running Red Lights) – artystę, który, przypomnijmy, żegnał nas na poprzedniej płycie Australijczyków.

We Will Always Love You to bardzo przyjemna, skrojona pod karnawał płyta nagrana przez zespół, który wreszcie uwolnił się od ciężaru oczekiwań. I dzięki temu może lecieć swobodnie, niosąc światu miłość niczym sondy Voyager.

Czytaj również:

Skrzypieć, marznąć, kompresować
Duch + Ciało, Złap oddech

Skrzypieć, marznąć, kompresować

Iza Smelczyńska

Sugerowana muzyka w tle: Thomas Köner – Nuuk

Dla niektórych spacer i zima to rzeczy, które się wykluczają. Na samą myśl, że z własnej nieprzymuszonej woli mieliby wystawić nos za drzwi, doznają skurczu mięśni przywłosowych („gęsiej skórki”). Doprecyzujmy, o jaką zimę chodzi, bo w ciągu ostatnich lat o tej porze roku częściej mieliśmy temperaturę na plusie niż na spodziewanym minusie. Na naszych oczach Królowa Śniegu zaczęła przechodzić niekorzystną metamorfozę.

Czytaj dalej