W pierwszym Predatorze Shane Black opowiedział dwa głupawe dowcipy, po czym został rozpruty przez tytułowego kosmitę. Choć tym razem twórca awansował z drugoplanowego aktora na reżysera i współscenarzystę, historia się powtarza: Black ponownie opowiada nam kilka głupawych dowcipów i przegrywa w starciu z oryginalnym Predatorem.
Trzeba jednak zaznaczyć, że klasyk Johna McTiernana z 1987 r. był czymś, co nie miało prawa się udać: dziwnym amalgamatem ejtisowego militarnego maczyzmu oraz ejtisowego science fiction, fuzją błyszczących muskułów Arnolda Schwarzeneggera oraz błyskotliwych efektów specjalnych. Jakimś cudem działało. Niestety, cudownej receptury nie udało się powtórzyć – ani przenosząc akcję z dżungli do metropolii (Predator 2), ani parując Predatora z innym ikonicznym obcym, czyli Obcym (dwie części filmu Obcy kontra Predator), ani stosując w tytule liczbę mnogą (Predators). Nic zatem dziwnego, że i Blackowi przyszło skapitulować w jego schizofrenicznej próbie zreformowania Predatora przez… wyśmianie go.
Nie powiem, jest coś imponującego w koncepcie, by nakręcić kolejną odsłonę filmowej franczyzy, która wydobywa i piętnuje absurd siebie samej. Black nieprzypadkowo wkłada w usta jednej z postaci celne spostrzeżenie, że samo określenie „Predator” jest nie na miejscu. Przecież tytułowy kosmita zachowuje się bardziej jak myśliwy niż drapieżca, bliżej mu do turysty na safari niż kierującego się instynktem przetrwania dzikiego zwierza. Za trafną uwagą nie idzie jednak równie zmyślna inwentaryzacja.
Twórca wychodzi niby z całkiem słusznego założenia, że nie sposób dziś Predatorem straszyć, bo po pięciu filmach znamy go na wylot. Powtarza jednak dwa koronne błędy Ridleya Scotta, który, powróciwszy do Obcego stanął przed podobną zagwozdką i postanowił owego Obcego: a) wytłumaczyć i b) ulepszyć. Sęk w tym, że: a) Blackowe wytłumaczenie nie otwiera nowych perspektyw – raczej je zawęża – gubiąc przy okazji urokliwą prostotę konceptu, że oto kosmita poluje na ziemskich twardzieli. Jeśli zaś chodzi o b) – ulepszoną odmianę naszego Drapieżcy… Cóż, „więcej mięśni” nie zawsze równa się „więcej charyzmy”. Ale może o to chodziło.
Scott potraktował przecież swojego kosmicznego pieszczoszka poważnie. Tymczasem Black, który zastępuje klasycznego kosmicznego myśliwego wyższym o głowę i szerszym o parę rzędów mięśni klocem, daje nam jasno do zrozumienia, co myśli o idei Predatora: oto głupi, przyciężkawy pomysł, który trzeba ożywić odrobiną nostalgii za latami 80., odrobiną dystansu do nostalgii za latami 80. i – przede wszystkim – kilogramami humoru. Za dużo jednak tych atrakcji na jednego Predatora.
Black upycha w swoim filmie dwie walczące frakcje pozaziemskich przybyszów, badającą Predatorów tajną organizację, nowo zatrudnioną przez tę organizację biolożkę (Olivia Munn), snajpera (Boyd Holbrook), który podczas wykonywania rutynowej misji doświadczył bliskiego spotkania trzeciego stopnia z kosmitami, eksżonę owego snajpera (Yvonne Strahovski) oraz jego autystycznego syna (Jacob Tremblay). Mamy też grupę byłych żołnierzy, z których jeden porozumiewa się wyłącznie żartami o „twojej matce”, inny klnie na lewo i prawo, bo cierpi na syndrom Tourette’a, a to tylko dwaj pierwsi z brzegu. Uff.
To nie mogło skończyć się inaczej: Predator sprawia wrażenie widowiska nakręconego przez komitet. A na dodatek – chyba niechcący – opowiada o własnym procesie twórczym: wszak intryga kręci się wokół próby stworzenia optymalnej mieszanki genetycznej. Pasuje: slapstick miesza się tu bowiem z Nową Przygodą, kino wojenne z kinem familijnym, a krwawy horror z komedią kumpelską. Gdy Black zwalnia odrobinę tempo i pozwala aktorom na swobodną interakcję, pojawiają się przebłyski lepszego, autentycznie zabawnego filmu, utrzymanego w charakterystycznym dla Blacka stylu (znanym choćby z Kiss Kiss Bang Bang). Ale zaraz rusza na powrót montażowa wirówka, wątki zaczynają się i urywają, postacie wchodzą sobie nawzajem w drogę, a kolejne żarty trafiają w próżnię. Ot, przekleństwo urodzaju: co drugi bohater jest przecież cwaniaczkowatym żartownisiem, dlatego Tourette’owe klątwy nieustannie przeplatają się z obelgami pod adresem czyjejś matki. W rezultacie zamiast Predatora mamy Kosmiczne jaja, parodystyczne i nabuzowane testosteronem. Do przesady.
Ktoś powie zapewne, że to celowo, że to przecież esencja kina klasy B. Że Black świadomie ożywia konwencję filmowej szmiry prosto z wypożyczalni wideo, rodem z czasów pierwszego Predatora. Ale jak dla mnie to błędne rozpoznanie konwencji. Oryginał nie był przecież Schwarzeneggerowskim Komando, które da się dziś oglądać jedynie z przymrużeniem oka. Nie był też tym, czym późniejsze filmy o potyczkach Obcego i Predatora, czyli prawdziwie złym kinem: złym swoją naiwnością, realizacyjnymi niedoróbkami, brakiem dystansu. McTiernan nakręcił precyzyjny, zapięty pod szyję dramaturgicznie i trzymający za twarz dreszczowiec. Odważnie zestawił komiks o komandosach w dżungli z abstrakcyjnymi ujęciami z punktu widzenia Predatora. Połączył chłopacką, rozstrzelaną frajdę i poczucie grozy kontaktu z czymś autentycznie obcym. Blackowi, nawet gdyby chciał powtórzyć ten wyczyn, brakuje podobnej wyobraźni wizualnej, kontroli nad ruchem w kadrze, inscenizacyjnej cierpliwości. Jest mocny w gębie, nadrabia więc brawurą i chce być sprytniejszy od samego Predatora. Wielu już popełniło ten błąd.