Kosmos żywych i umarłych
i
Veronika Hapchenko „le double”, 2021-2022 (materiały prasowe)
Doznania

Kosmos żywych i umarłych

O solowej wystawie Veroniki Hapchenko
Stach Szabłowski
Czyta się 10 minut

Jak często skutkom zdarza się poprzedzać przyczyny? Czemu biały gronostaj trzyma w pysku pęk czarnych piór? Czy ślepe wrota mogą gdzieś prowadzić i czy kosmizm powiedział już ostatnie słowo? Odpowiedzi na te pytania szuka na wystawie False Door Stach Szabłowski.

Co by się stało, gdyby siłami nauki wspomaganej mocą ludzkiego ducha udało się wskrzesić wszystkich, którzy kiedykolwiek żyli, i osiągnąć ostateczne zjednoczenie ludzkości z Kosmosem? Bez wątpienia nastąpiłoby spełnienie dziejów. Trudno jednak rozstrzygnąć, czy spełniłyby się one jako ostateczna utopia, czy raczej jako totalne piekło.

Podobna ambiwalencja zaklęta jest w obrazach z wystawy False Door, którą Veronika Hapchenko pokazuje w warszawskiej galerii Import Export. To prace widmowe jak zjawy ze spirytystycznego seansu. Kuszą obietnicą odsłonięcia tajemnicy, która nigdy nie zostaje jednak ujawniona do końca. Ginie w ciemnościach, z których się wyłoniła. Zamazuje się w specyficznym, „ektoplazmatycznym” sposobie malowania Hapchenko. Artystka, której znakiem firmowym stał się areograf, zmiękcza i rozmywa kontury przedstawianych motywów. Tajemnica tonie w odmętach krwi i kryje się w zakamarkach historii. Jej obraz jest wystarczająco sugestywny, by zostawić po sobie niepokój.

Tak samo niepokojące, pociągające i jednocześnie budzące wątpliwości są wizjonerskie, utopijne idee, które malarka przywołuje na swojej wystawie.

Informacja

Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

***

Pytam Veronikę, od czego zacząć oglądanie wystawy. Artystka pokazuje mi dyptyk; oba obrazy przedstawiają mitologicznego Atlasa podtrzymującego sklepienie niebieskie. To osobliwe prace i dziwna para tytanów. Malarska gama jest tak zdominowana przez czerwienie, że można by pomyśleć, iż ciała postaci wypełnia jedynie krew. Są chaotyczne, groteskowe, ich mięśnie nabrzmiałe i zwielokrotnione. Veronika opowiada mi, że malując te obrazy, myślała o przesadnych, nadekspresyjnych anatomiach ciał z imaginarium sztuki gotyckiej. I dodaje, że to właśnie pierwszy Atlas doprowadził ją do postaci Nikołaja Fiodorowa oraz stworzonej przez niego doktryny kosmizmu.

A nie odwrotnie?

Przez kolejne projekty Veroniki Hapchenko przewija się temat pozostałości i śladów, jakie ZSRR odcisnął w postradzieckiej przestrzeni i wyobraźni. Ten dyskurs krzyżuje się z zainteresowaniem artystki ezoteryką, szczególnie jej związkami ze sztuką oraz podziemnym życiem w realiach komunizmu. Czy to zatem za sprawą fascynacji kosmizmem artystka namalowała Atlasa, kosmicznego człowieka, który podtrzymuje sklepienie niebieskie? Malarka odpowiada, że w jej praktyce zdarza się, że gest artystyczny następuje przed researchem. Pojawia się obraz, który prowokuje do badań, poszukiwania jego znaczeń, kontekstów, filozoficznych odpowiedników. To trochę tak, jakby stworzyć ilustrację, a później poszukiwać opowieści, którą ona obrazuje. Paradoks? Owszem, ale wchodząc na wystawę False Door, wkraczamy na terytorium znajdujące się na pograniczu malarstwa i ezoteryki – obszar, w którym paradoksy wpisane są w procesy poznania i w którym skutkom zdarza się poprzedzać przyczyny.

Veronika Hapchenko, "atlas II", "atlas I" (materiały prasowe)
Veronika Hapchenko, „atlas II”, „atlas I” (materiały prasowe)

***

Tytułowe False Door to tzw. ślepe wrota. Tak określa się elementy wystroju grobowców mające postać wyobrażenia drzwi. Motyw ten wymyślili i z upodobaniem wykorzystywali starożytni Egipcjanie – niezrównani mistrzowie architektury sepulkralnej. Ślepych wrót nie da się otworzyć, nie prowadzą nigdzie, dokąd mogłaby się udać osoba z krwi i kości. Nie dla takich osób są jednak przeznaczone. Mają służyć duszom. To portale umieszczone na granicy świata żywych i umarłych.

Swego rodzaju portalem jest również wystawa Veroniki Hapchenko. Tworzy ona przejście między materialistycznym, racjonalnym porządkiem współczesności a ekstrawaganckimi utopiami, które – choć zapomniane – wciąż mają potężną siłę symbolicznej grawitacji. Przejście przez ten portal wymaga jednak krótkiej powtórki z rosyjskiego kosmizmu.

Niezwykłość tej doktryny tkwi w zniesieniu rozróżnienia między naukami ścisłymi a mistyką. Ojciec kosmizmu, Nikołaj Fiodorow (1829–1903), pokładał wiarę w jednej i drugiej dziedzinie. Wierzył, że postęp naukowy nie ma żadnych granic i w związku z tym doprowadzi człowieka do momentu, w którym w zasięgu ręki znajdzie się nie tylko nieśmiertelność, lecz także wskrzeszanie zmarłych – dosłownie wszystkich, którzy kiedykolwiek żyli. Uważał, że wśród trapiących ludzkość niesprawiedliwości podział na żywych i umarłych jest nierównością najbardziej drastyczną i najpilniej domagającą się zniesienia. Śmierci być nie powinno – twierdził filozof, uważając ją za „chorobę bytu”.

Problem przeludnienia Ziemi, na którą powróciłyby rzesze naszych przodków, Fiodorow proponował rozwiązać przez kolonizację i zaludnienie Kosmosu żywymi i umarłymi; tę ekspansję również umożliwić miał rozwój nauki. Podbój wszechświata Fiodorow traktował jako przedsięwzięcie o charakterze duchowym – proces jednoczenia się człowieka z Kosmosem, który filozof rozumiał w kategoriach swego rodzaju panteistycznego absolutu.

W filozofii Fiodorowa nietrudno dostrzec elementy chrześcijańskiej eschatologii, splecionej w specyficzny węzeł z pojęciami zaczerpniętymi ze słownika nauk ścisłych. Na kosmizm można spojrzeć jak na alternatywną wersję zapisanej w Apokalipsie wizji powszechnego zmartwychwstawania duszą i ciałem; pozaziemskie światy przypominają zaświaty. Nie należy jednak lekceważyć naukowego potencjału tej doktryny.

***

Jednym z najsłynniejszych kontynuatorów myśli Fiodorowa był Konstantin Ciołkowski (1857–­1935), fizyk, który na początku XX w. stworzył teoretyczne podwaliny pod budowę silników rakietowych oraz loty kosmiczne. Dorobek Ciołkowskiego okazał się nieoceniony dla późniejszych konstruktorów odrzutowców, pocisków balistycznych, a także pojazdów wysyłanych w przestrzeń pozaziemską. To wielkie osiągnięcia naukowe, ale linia horyzontu, w którą wpatrywał się uczony, przebiegała znacznie dalej. Ciołkowski, żarliwy wyznawca kosmizmu, traktował swoje badania oraz wynalazki jako realizowaną metodami naukowymi pracę w celach duchowych. Wierzył, że jego teorie posłużą za fundament podboju Kosmosu, który – zgodnie z doktryną kosmizmu – miał przynieść rodzajowi ludzkiemu nie tylko możliwość zasiedlania nowych światów, lecz także nieśmiertelność i moralną doskonałość.

Na wystawie Veroniki Hapchenko są dwa obrazy przedstawiające „Kosmos według Ciołkowskiego”. Jedno płótno ukazuje rozbłysk światła wybuchającego w przestrzeni wypełnionej nabrzmiałą organiczną materią. W drugim, podobnie skomponowanym obrazie zamiast światła są ludzie: niezliczone ciała wypełniające Kosmos. Tropy są czytelne; prowadzą w stronę kosmizmu; wszechświat jest żywy i tworzą go ciała wskrzeszonych, zjednoczonych z uniwersum ludzi. Niepokojąca witalność tej wizji podkreśla użyta przez malarkę paleta, niemal monochromatycznie czerwona, żeby nie powiedzieć krwista.

Hapchenko przypomina, że granica między nauką a okultyzmem nigdy nie rysowała się tak wyraźnie, jak przywykliśmy ją sobie wyobrażać. A już szczególnie nie była taka w Związku Radzieckim. Sowiecki reżym retorycznie stał na gruncie fundamentalistycznego materializmu, ale jednocześnie odziedziczył bogate tradycje mistyczne i zasoby myśli ezoterycznej, która w przedrewolucyjnej Rosji rozwijała się wyjątkowo bujnie. W realiach komunizmu tradycja ta nie tyle obumarła, ile zmieniła się w dyskurs widmo nawiedzający różne dziedziny, od nauki po politykę.

Veronika Hapchenko "cosmos I [kosmos I]", 2021-2022 (materiały prasowe)
Veronika Hapchenko „cosmos I [kosmos I]”, 2021-2022 (materiały prasowe)

***

Kiedy rozmawiamy o motywie krwi i o czerwonych gamach obrazów, malarka przywołuje postać Aleksandra Bogdanowa (1873–1928). Lekarz, filozof i bolszewik nawiązał współpracę z Leninem jeszcze w czasach przedrewolucyjnych, na politycznej emigracji. Był uczonym i utopistą; droga do nowego wspaniałego świata wiodła w jego wyobrażeniach przez komunizm, ale również przez krew. Bogdanow ogromne nadzieje pokładał w transfuzjach; widział w nich sposób na odmładzanie ludzkiego organizmu i przedłużanie życia. Po zwycięstwie rewolucji założył w Moskwie pionierski Instytut Przelewania Krwi, w którym zresztą zmarł podczas jednej z nieudanych transfuzji.

Na długo zanim spotkał go ten heroiczny koniec, Bogdanow opublikował utrzymaną w duchu kosmizmu powieść Czerwona gwiazda (1908). W konwencji science fiction połączył w niej dwie napędzające go idee: komunizm i przetaczanie krwi. Czerwona gwiazda opowiada o komunistycznym społeczeństwie stworzonym przez mieszkańców Marsa. Obok ideologii spoiwem marsjańskiego systemu są transfuzje. Starsi przetaczają krew młodszym, dając im doświadczenie, młodsi z kolei zapewniają starszym witalność. W wizji Bogdanowa społeczeństwo połączone przez krew rozwija rodzaj głębokiej empatii, coś na kształt wspólnego, zbiorowego czucia.

Czy w obliczu takich fantazji można się dziwić, że wśród współczesnych teorii spiskowych krążących w Rosji znalazła się i taka, według której spoczywającej na Kremlu mumii Lenina wciąż przetacza się krew młodych chłopców, by zachować „wiecznie żywy” wygląd truchła? Fakt, że w sercu atomowego mocarstwa leży niepogrzebany trup, traktuje się często jako symbol długiego trwania komunizmu. Trudno się z tą interpretacją spierać, ale można dodać do niej inną. Lenin nie jest żywy, ale pozostaje nieumarły, w czym bardziej przypomina wampira niż człowieka. Symboliczna „nieśmiertelność” wodza i wykorzystywanie jego zwłok jako zwornika gmachu państwa wskazuje, że myślenie magiczne nie jest dyskursem marginalnym. Przeciwnie, obecne jest fundamentach istniejącego porządku.

***

A co robi na wystawie False Door gronostaj?

W jednej z sal artystka postawiła na podłodze przedstawiającą to zwierzę rzeźbę w naturalnej skali, a właściwie realistyczną lalkę, wykonaną ze sztucznego futra – przed wstąpieniem na Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie Veronika Hapchenko studiowała w Kijowie scenografię teatru lalkowego.

Przyglądam się bliżej. Biały gronostaj trzyma w pysku pęk czarnych piór. Do tego brakuje mu jednego oka; niewątpliwie dopiero co stoczył poważną walkę z jakimś skrzydlatym przeciwnikiem.

Veronika Hapchenko "gronostaj (zwycięstwo nad śmiercią)", 2021-2022 (materiały prasowe)
Veronika Hapchenko „gronostaj (zwycięstwo nad śmiercią)”, 2021-2022 (materiały prasowe)

– Moja mama zajmuje się astrologią – mówi artystka, kiedy pytam o gronostaja. – Ma bogatą bibliotekę literatury ezoterycznej. I nie jest to popularna, newage’owa produkcja, lecz poważne rzeczy: Bławatska, Uspienski, Gurdżijew, teozofia, tablice astrologiczne. Kiedy przebywam w Kijowie, zaglądam czasem do tych książek. Ciekawi mnie odpowiedź, kim jestem w świetle różnych teorii astrologicznych. Odkryłam m.in., że według jednego ze słowiańskich systemów urodziłam się w miesiącu gawrona i w roku gronostaja.

Gawron to figura związaną ze śmiercią, posłaniec łączący świat żywych i umarłych, a także alegoria melancholii. Gronostaj, przeciwnie – jest symbolem witalności.

– To ekstrawertyczna figura – mówi Veronika o gronostaju z gawronimi piórami w zębach. – Wraz z tą pracą wprowadzam w narrację wystawy motyw walki i zwycięstwa; gronostaj biegnie ku przyszłości, pokonując gawrona, pokonując śmierć. W czasie walki traci jednak lewe oko. Myśl o możliwości utraty oka to jeden z moich obsesyjnych lęków. Wyobrażenie pustki, która pozostałaby po gałce ocznej, zawsze napawało mnie przerażeniem.

A więc gronostaj z False Door to osobisty totem artystki? Autoportret?

– Można nazwać go autoportretem, ale bardzo niejednoznacznym, dualistycznym – odpowiada Veronika. – Pokonując przeciwnika, bohater musi stać się kimś do niego podobnym. Zwyciężając smoka, rycerz musi stać się smokiem. W tym sensie mój zwycięski gronostaj nie może już być do końca gronostajem.

***

Obrazy Hapchenko są wizualnie atrakcyjne, chcą się podobać – i podobają się. Artystka dopiero co zrobiła dyplom na ASP, ale zastęp jej fanów rośnie już w astronomicznym tempie. Malarka prowadzi jednak znacznie ciekawszą i bardziej wielopoziomową grę niż start w konkursie na najbardziej obiecującą młodą artystkę sezonu.

Wystawa rozgrywająca się sferze ekstrawaganckich idei, mistycznych wyobrażeń wszechświata, wśród kosmicznych ciał i w Kosmosie pojętym jako ciało okazuje się jednocześnie na swój sposób autobiograficzna. Dotyka historii, która jest osobista, ale zarazem uniwersalna – i wbrew pozorom niekoniecznie zakończona. Przeszłość, do której odwołuje się Hapchenko, intrygująco splata się z teraźniejszością. Zainteresowanie artystki ezoteryką dalekie jest od naiwnej fascynacji. Hapchenko nie romantyzuje tej tradycji, ale traktuje ją poważnie. Kosmizm może wydawać się epizodem z historii idei – fascynującym ekscentrycznym intelektualnym rozmachem, ale jednak odległym od problemów, którymi żyjemy obecnie. Ale czy aby na pewno? Kiedy tak naprawdę kończą się dzieje kosmizmu? Zdecydowanie nie wraz ze śmiercią jego czołowych przedstawicieli, takich jak Fiodorow czy Ciołkowski. Dziejów tych nie zamyka także początek ery lotów kosmicznych, kiedy to eksploracja przestrzeni pozaziemskich z wyobrażenia zmieniła się w rzeczywistość. Przeciwnie, w Związku Radzieckim dyskurs wokół podboju Kosmosu uderzająco przypominał świecką religię; w centrum jej narracji umieszczony był koncept tzw. tytanizmu ludzkiego – czyli swego rodzaju człowieczej boskości. Radziecka astronautyka przesycona była duchem kosmizmu.

A dziś? Wystawa Veroniki Hapchenko odbywa się w momencie, w którym Elon Musk usiłuje zarazić ludzkość ideą kolonizacji Marsa i zabezpieczenia w ten sposób ciągłości istnienia człowieczego gatunku na wypadek wyczerpania się ziemskich zasobów. Ray Kurzweil, szef programowy badawczej komórki Google’a, rozważa możliwości transferu ludzkiego umysłu do sieci. Społeczność Doliny Krzemowej i branżę hi-tech rozpalają dyskusje na temat metod przedłużenia życia poza jego biologiczne uwarunkowania. W tych debatach pojęcia nieśmiertelności nie przywołuje się na głos zbyt często, ale wisi ono w powietrzu – i majaczy na horyzoncie oczekiwań wobec postępu naukowego. Ludzkość szykuje się do transhumanistycznego skoku w nieznane. Na razie są to przygotowania czynione przede wszystkim na poziomie teoretycznym i filozoficznym. Biorąc jednak pod uwagę szybki rozwój neuro- i nanotechnologii, inżynierii genetycznej oraz medycyny, trudno nie pomyśleć, że transhumanizm może stać się dominującym paradygmatem cywilizacyjnym w perspektywie, która nie należy do dziedziny science fiction, lecz do przyszłości, która już się zaczęła.

Pionierom transhumanizmu, takim jak rosyjscy kosmiści, współczesny świat mógłby się spodobać. I wcale nie musieliby mieć wrażenia, że ludzkość zeszła z sugerowanej przez nich drogi. Człowiek podąża nią coraz dalej, a wyobrażenia i oczekiwania wobec nauki przybierają formy parareligijne w stopniu większym niż kiedykolwiek w historii. A ponieważ piekło leży zawsze bardzo blisko raju, nie ma pewności, czy wizje snute przez dzisiejszych transhumanistów ukazują znajdującą się za „ślepymi wrotami” technoutopię czy raczej totalną dystopię. W tym sensie wystawa Veroniki Hapchenko pozostaje nie tylko widmowo piękna, lecz także aktualna. Zajmując się archeologią idei, artystka wydobywa z przeszłości dyskursy pozornie staroświeckie, a w rzeczywistości bardzo współczesne i do tego niedomknięte. Szeroko pojęty kosmizm nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Przeciwnie, wiele wskazuje, że – na dobre i złe – może mieć kolosalną przyszłość.

Veronika Hapchenko, "liquid, milk [płyn, mleko]", 2021-2022 (materiały prasowe)
Veronika Hapchenko, „liquid, milk [płyn, mleko]”, 2021-2022 (materiały prasowe)

Veronika Hapchenko
False Door
Import Export, Warszawa, do 26 lutego 2022 r.

Czytaj również:

Obcy w każdym z nas
i
Fotos z filmu "Nie zgubiliśmy drogi", reż. Anka Sasnal i Wilhelm Sasnal, 2022 r.
Opowieści

Obcy w każdym z nas

Rozmowa z Anką i Wilhelmem Sasnalami
Mateusz Demski

Nie zgubiliśmy drogi, jedyny polski film, który w tym roku trafił do programu festiwalu Berlinale, to opowieść o donkiszoterii, stanie osobności, odmowie uczestnictwa w systemie i ucieczce – na własne życzenie – od społecznych norm. O tym wszystkim, jak również o obecności figury obcego w polskiej mentalności i uzależnieniu od czytania, mówią Anka i Wilhelm Sasnalowie, z którymi w Berlinie rozmawiał Mateusz Demski.

Mateusz Demski: Jedno z pierwszych zdań, które usłyszałem po pokazie Waszego filmu w Berlinie, brzmiało: „Można go potraktować jak test Rorschacha”.

Czytaj dalej