Na jagody, czyli
i
Fot. materiały prasowe, Gdańska Galeria Miejska
Przemyślenia

Na jagody, czyli

zakończona niepowodzeniem próba udawania, że w sztuce nie ma żadnej magii.
Stach Szabłowski
Czyta się 8 minut

Na jagody to szczególny projekt, książka i wystawa, niedokończone i tajemnicze – smutne i wzruszające. A pamiętajmy, że na scenie artystycznej istnieje deficyt wzruszeń. Świat sztuki to uniwersum krytyczne, a zarazem cyniczne, do tego raczej rozintelektualizowane niż rozemocjonowane; na wzruszenia pozwala sobie rzadko. Idąc Na jagody, zmierzamy jednak na marginesy art worldu.

Spotkamy tam dwie artystki – jedną właściwie nieznaną, a drugą znaną tak bardzo, że właściwie zapoznaną. Obie odeszły; jedna niedawno, młodo i przedwcześnie, druga od dawna pogrzebana jest w mauzoleum klasyki. Czy żyją artystycznie? Na jagody prowokuje do rozważań o naturze nieśmiertelności w sztuce – zadaje pytanie, w jakim stopniu twórczość naprawdę jest przestrzenią obecności duchów artystek nieobecnych ciałem.

*

Główną bohaterką projektu Na jagody jest Emilia Bartkowska. Najprawdopodobniej o niej nie słyszeliście. W 2014 r. zginęła podczas wspinaczki w słowackich Tatrach, miała 28 lat. Zdążyła zostać świetną artystką, ale znaną – już nie. Kto zresztą wie, czy kiedykolwiek by nią się stała? Nie podążała z biegiem nośnych artystycznych trendów; nie robiła sztuki postinternetowej ani performatywnych projektów partycypacyjnych. Wiele rzeczy zaczęła, ale skończonych artystycznych „produktów”, gotowych do wpuszczenia w obieg sztuki zostawiła mało. Na jagody jest jej pierwszą retrospektywną wystawą. I zarazem ostatnią.

*

Wchodząc na wystawę Bartkowskiej, człowiek znajduje się na pograniczu różnych światów.

Jeden z nich to ten powoływany do życia przez artystkę: na wpół baśniowy, pełen prawdziwych i fantastycznych zwierząt, Indian i dresiarzy, czaszek, niepokojąco witalnych roślin, bujnie krzewiących się na żyznej glebie wyobraźni artystki. Bartkowska studiowała najpierw grafikę w Gdańsku, potem przeniosła się na ASP w Warszawie, żeby zająć się książką artystyczną. Chciała być przede wszystkim ilustratorką. To widać – niemal każda praca, nawet ledwie rozpoczęty szkic na skrawku papieru wygląda jak wzięty z jakiejś historii, którą widz zaczyna dopowiadać sobie w wyobraźni. Jedne z tych opowieści są fikcyjne i fanatyczne, inne wzięte wprost z życia i momentami szczere do bólu – jak rzecz o relacjach artystki z matką, historia, którą Bartkowska zamknęła w formie graficznej noweli, ręcznie robionej, unikatowej książki.

Jesteśmy zatem w opowieściach artystki, ale jesteśmy też jednocześnie w pracowni, pośród niedokończonych prac, zmysłów, szkiców i wizualnych notatek. Jedne były robione na najwyższej jakości papierach (Bartkowska była koneserką tego materiału), inne na strzępach znalezionych nie wiadomo gdzie i wydartych nie wiadomo skąd. Do tego fragmenty kolaży, wycinanki, wyszywanki; prace obsesyjnie bogate w szczegóły, w które wpada się spojrzeniem jak w labirynt, a z drugiej strony rzeczy zrobione kilkoma pociągnięciami tuszu lub długopisu. Takie artefakty zwykle gromadzą się w pracowniach, czekając na porządkowanie, selekcję i decyzję: gdzie są ziarna, które wykiełkują w skończone realizacje, co będzie kontynuowane, rozwijane, przemalowywane, przerysowywane? Na razie bije z tego zbioru szczególny rodzaj artystycznego rozgorączkowania, natłoku wizji domagających się zobrazowania; wszystko jest sztuką, wszystkie wrażenia są na nią przerabiane.

Trzeci wymiar „Jagód” to czasoprzestrzeń rzeczywista: rok 2018, instytucja i wystawa, którą trójmiejska kuratorka Emilia Orzechowska oraz artystka Honorata Martin zrobiły z dorobku Bartkowskiej cztery lata po śmierci autorki.

Czy do tej wystawy doszłoby, gdyby nie przyjaźń, która łączyła Emilią Bartkowską i Honoratę Martin? Pewnie nie. Bartkowska poza kręgiem przyjaciół była mało znana, za to Martin jest laureatką nagród, bohaterką wystaw i jedną z najbardziej charyzmatycznych postaci, jakie pojawiły się w polskim art worldzie w ostatnich latach. W centrum uwagi znajduje się od 2013 r., kiedy miało miejsce jej Wyjście w Polskę. Artystka opuściła swoje mieszkanie w Gdańsku i w towarzystwie psa Sasko ruszyła na przełaj przed siebie. Martin zdała później relację z tej wielotygodniowej wędrówki w serii rysunków i krótkich filmów, które złożyły się na opowieść o performatywnej pielgrzymce przez pozornie znajomy, a w gruncie rzeczy obcy kraj. Martin przemierzała go nie tyle w poszukiwaniu jakiejś prawdy o prowincji, ile wychodząc naprzeciw własnym lękom i pytaniu, co dzieje się z człowiekiem, kiedy znajdzie się nie na swoim miejscu, coraz dalej od domu i od lokalnych scen, na których gra swoje społeczne role. W tej wyprawie artystka skracała radykalnie dystans między sztuką a życiem – to zasada, która rządzi całą jej twórczością.

Martin jest egzystencjalną dokumentalistką. Ne pracuje z konceptami, ale z surowym życiem wraz z towarzyszącymi mu radościami, lecz i lękiem, bólem, stratą. Świat sztuki, niczym wampir, głodny jest takich artystów; cierpi na nadpodaż konceptów i deficyt życia. Nie da się jednak „rzeźbić” w życiu bez ryzyka. Kto widział głośną wystawę Honoraty Martin Bóg małpa, ten ma mocno wryte w pamięć obrazy artystki balansującej dosłownie na krawędzi przepaści albo wiszącej wiele pięter nad ziemią na rękach kurczowo uczepionych balustrady balkonu. To, co dzieje się z człowiekiem, kiedy opuści kokon bezpieczeństwa, który sobie wcześniej utkał, jest jednym z głównych tematów sztuki Martin. Nie chodzi tu jednak o licytowanie się, kto zrobi bardziej ekstremalny performans. Rzecz raczej w tym, że kiedy pracuje się bezpośrednio w materii życia, nie da się uniknąć nie tylko ryzyka, ale również kwestii śmierci – jedno idzie z drugim w parze. Cień śmierci jest paradoksalnym ciemnym światłem, które wydobywa z mroku twórczość Emilii Bartkowskiej. Gdyby nie śmierć, tej wystawy w ogóle by nie było; jej tematem jest przecież życie po życiu w sztuce.

*

Kulminacją wystawy Bartkowskiej jest tytułowa wyprawa Na jagody.

Idzie się tam przez te wszystkie zarysy pomysłów, studia, szkice, kartki i skrawki, które Emilia Orzechowska i Honorata Martin wybrały do zbudowania artystycznego wizerunku nieżyjącej autorki. Pytanie, czy ten obraz pokrywa się z wyobrażeniem, jakie o swojej twórczości miała Emilia Bartkowska, nie ma sensu – wiadomo, że nigdy nie zrobiłaby wystawy takiej jak ta. Które z prac były gotowe do pokazywania, a które przeznaczone tylko dla oczu autorki? Przedwczesna śmierć artystki sprawia, że obie kategorie łączą się w jedną – rzeczy gotowe i niegotowe zmieniają się w rzeczy skończone.

Wśród niezliczonych zamysłów, których Bartkowska nie zdążyła domknąć i które znajdują swój koniec teraz, Na jagody zajmuje szczególne miejsce. W tytule nie ma przekrętu. Chodzi o tekst Marii Konopnickiej, z którym każdy spotkał się w dzieciństwie i który większość z nas usunęła później z pamięci. Bartkowska jednak o nim nie zapomniała; pracowała intensywnie nad cyklem ilustracji – wizualną interpretacją utworu. Zabiegała o jego wydanie, bez skutku. Ten plan spełnia się dopiero teraz. Plansze i szkice do „Jagód” zajmują centralną część wystawy, a uwieńczeniem całego projektu jest książka, piękny art book mieszczący utwór Konopnickiej zilustrowany przez Bartkowską.

Wśród klasyków polskiej literatury niewielu jest autorów tak gruntownie zamordowanych przez system edukacyjny jak Konopnicka. Po lekcjach odebranych na temat tej pisarki mało komu przyjdzie do głowy, że można by ją naprawdę czytać. Tymczasem podczas ostatniego queerowego festiwalu Pomada wielki gipsowy posąg autorki Naszej szkapy znalazł się w samym sercu Dziedzictwa, wystawy o homoerotycznej historii polskiej kultury. W Konopnickiej drzemie potencjał do odegrania znacznie bardziej różnorodnych i niejednoznacznych ról niż dostarczycielka lektur. Fundamentalistyczne chrześcijańskie wychowanie i postępowe idee, patriotyzm wchodzący momentami w rejestry nacjonalistyczne i próby wydostania się z dusznej atmosfery polskości na świeższe, międzynarodowe powietrze, dźwiganie ciężaru bycia matką Polką i przekraczanie tego paradygmatu w protofeministycznych i queerowych kierunkach – w samym życiorysie oraz intelektualno-politycznej biografii poetki mieści się wybuchowy ładunek sprzeczności zdolny rozsadzić obezwładniające jej literaturę schematy. Do tego rodzaju eksplozji dochodzi również na kartach ilustrowanego przez Bartkowską utworu. Prace artystki działają tu jak zapalnik, który „odpala” tekst: wyzwala jego psychodeliczny, oniryczno-hipnotyczny ton. A najciekawsze jest to, że poemat „odwdzięcza się” – fraza Konopnickiej, zabierająca czytelnika coraz głębiej w magiczny las, jednocześnie niesie i animuje wizję Bartkowskiej.

Im bardziej sztuka robiła się nowoczesna, tym bardziej kłopotliwą sprawą stawała się jej magia. Teraz, w epoce postartystycznej, mówienie o magii sztuki zrobiło się wręcz żenujące. Czy da się jednak o niej nie wspomnieć, czytając/oglądając Na jagody? Bartkowska miała bezbłędny plastyczny instynkt. Są artyści, którzy kładą kilka plam, kreślą kilka linii – i na skrawku papieru coś ożywa, rodzi się jakiś świat. Mamy do czynienia właśnie z jedną z tych osób. Nie wiem, czy talent plastyczny zaprowadziłby Bartkowską daleko we współczesnym świecie sztuki. W postartystycznych paradygmatach raczej by się nie zmieściła; bardziej pasuje do niej niemodny termin artystka plastyczka. Kiedy jednak czytam/oglądam książkę Na jagody, nie umiem zachować kamiennej twarzy i udawać, że nie dochodzi do manifestacji magii sztuki – twórczości, w której zaklęta jest cząstka jakiegoś autonomicznego, ale niezaprzeczalnie tlącego się życia.

Czytaj również:

Potwór z Le Marais
i
Dowcipnisie nazywają Centrum Georges'a Pompidou „Rafinerią”. Wielbiciele obiektu odpowiadają, że w całym Paryżu nie ma lepszej siedziby dla muzeum sztuki współczesnejŹródło: enzogialo/Adobe Stock
Opowieści

Potwór z Le Marais

Stach Szabłowski

O co chodzi w sztuce? Wiadomo: o sztukę i chodzenie.

„Jak najmniej siedzieć” – apeluje w Ecce Homo Fryderyk Nietzsche, który „cierpliwość pośladków” nazywał grzechem przeciw Duchowi Świętemu. Filozof zalecał, by jak najwięcej chodzić i nie ufać żadnej myśli zrodzonej w bezruchu. Trzeba mieć duszę z kamienia (i nogi z waty), aby pozostać obojętnym na wezwanie człowieka, który swój dyskurs przypieczętował obłędem. Ruszajmy zatem na spacer. Na dobry początek polecam przechadzkę do Centrum Pompidou w Paryżu. Z wyprawą nie należy zwlekać, bo w niedalekiej przyszłości to niezwykłe muzeum zostanie zamknięte na długie lata.

Czytaj dalej