„Naukami Buddy zainteresowałem się 20 lat temu – nie wiedziałem dokładnie dlaczego”. Pisarz Juliusz Strachota opowiada o swojej wielorakiej duchowej ścieżce w pierwszej części naszego nowego cyklu.
Siedzę pod drzewem, pod którym Budda osiągnął oświecenie. Najważniejsze miejsce dla buddystów z całego świata. Drzewo rośnie w samym centrum zespołu świątynnego Mahabodhi w indyjskiej miejscowości Bodh Gaja. Jakim cudem przetrwało do dziś? Odpalam Wikipedię, z której wynika, że tak naprawdę to czwarty bezpośredni potomek tamtego konkretnego drzewa. Czyli dość pokrętna sprawa. To samo i nie to samo drzewo jednocześnie.
Po prawej duża grupa Chińczyków. Zaraz obok nich masa tajskich nowicjuszy w mnisich ciuchach. Z drugiej strony dobiegają odgłosy Tybetańczyków. Bębnią, wyją, trąbią. Wszystko to jest bardzo emocjonujące, ale ja od godziny zastanawiam się, czy medytacja tutaj ma sens, czy może jednak to trochę niepoważne. Zerkam na westernerów, którzy klepią tybetańskie pokłony. Macham ręką, robię półlotos, zamykam oczy i zaczynam słuchać.
Po 15 minutach mi się nudzi, wstaję i idę na ciastka, które sprzedają za wietnamskim centrum informacji o jakimś nowym wirusie.
Chcę znów odpalić Wikipedię, żeby poczytać, czym w zasadzie jest religia, ale myślę, że za dużo gapię się w telefon. Nawet nie to, że chcę wyglądać na bardziej rozmedytowanego w oczach innych – łeb mnie boli od czytania komentarzy na temat wszystkiego na Facebooku. Uruchamiają we mnie wściekłość. Więc potem znikam w odmętach Instagrama i za chwilę nie umiem żyć bez planowania kolejnej podróży. Uruchamia się we mnie masa pragnień. A przecież właśnie spełniam jedno z nich i jestem na buddyjskim szlaku pielgrzymkowym.
Dwa razy cinnamon roll i zielona herbata. Siadam przy stoliku. Piękne słońce. Spadł mi cukier. Oświecenia z tego nie będzie, ale czuję się spełniony jako duchowy turysta. Przynajmniej chwilowo.
Ślepe uliczki
Naukami Buddy zainteresowałem się 20 lat temu – nie wiedziałem dokładnie dlaczego, ale dziś wyliczyłbym następujące pobudki:
– Dość wczesna uogólniona trwoga. Powtarzalne emocjonalne tarapaty. Wiele lęków albo jeden wielki. Bardzo rozbuchane pragnienie ulgi.
– Nieumiejętność odnalezienia się w grupie. Poszukiwanie przynależności i akceptacji. Pragnienie posiadania lubianej tożsamości i niezgoda na własną, którą uważałem za niewystarczającą.
– Tajemnica. Obietnica. Orient. Pragnienie niezwykłości w życiu osobistym i poszukiwanie zwyczajnie odmiennych stanów świadomości.
No i jeszcze to, że Leonard Cohen był buddystą.
Nawinęły mi się pod rękę pisma tybetańskich mistrzów, wydane w takiej ładnej serii, że chciałem mieć wszystkie na półce. Pamiętam z tego pierwszego zetknięcia tylko kilka rzeczy, których uczyłem się na pamięć. Trzy trucizny umysłu. Zdaje się, że były to awersja, ignorancja i pożądanie. I że związana jest z nimi samsara – koło cierpienia, które jest nierozerwalne z życiem. Umiałem kiedyś tego więcej i lubiłem komuś powiedzieć, że żyje w samsarze i zatruwa go to i tamto.
Dużo, dużo trudnych wyrazów. Myślałem, że trzeba je znać i pamiętać. Sądziłem, że buddyzm ma definicje do przyswojenia. No bo jak człowiek uczy się religii? Nie wiedziałem, bo nie miałem wcześniej z żadną nic wspólnego. Nie byłem ochrzczony. Towarzyszyły mi w dzieciństwie obrzędy okołomojżeszowe, czyli wizyty na cmentarzach żydowskich i w synagogach. Wykształciło to, pamiętam, pewne tożsamościowe zachcianki, żeby może jednak być żydem lub Żydem, ale sprawy nie były takie proste. Próg wejścia był za wysoki, a buddyzm odczytywałem jako dość dostępny i praktyczny. Mówił o psychice, emocjach, sprawach codziennych i ani słowa o bogu. I, oczywiście, mówił to w sposób taki, że był element bajkowy.
Element bajkowy ceniłem bardzo. Piłem wówczas często alkohol, który łagodził mi lęki, a rano znów niestety wzmacniał. Samsara podręcznikowa, tylko w szkole nikt mnie tego nie uczył. Nikt nie uczył mnie spojrzenia na siebie ani w głąb siebie. Nikt nie uczył mnie mechanizmów dziejących się w mózgu i reszcie ciała, zależności myśli od emocji i odwrotnie. Nikt nie uczył, co z czego wynika, i ja siebie wewnętrznego mało kapowałem. No a już w ogóle nie kapowałem, że to wszystko ma związek z relacją ze światem tzw. zewnętrznym.
Intuicyjnie łączyłem buddyzm z ulgą, choć miałem nadzieję na bardziej trwały efekt. Jednak lęk coraz bardziej się utrwalał i długo przekonany byłem, że tak właśnie skonstruowane jest moje życie – jego oś to napięcie, a bywają w nim tylko krótkie przerwy. Tych przerw należy poszukiwać i próbować rozciągać. Piłem więc i czytałem o buddyzmie.
Pierwszą próbę medytacyjną podjąłem po lekturze książki mistrzyni zen Charlotte Joko Beck Żywy zen, nic niezwykłego oraz różnych instrukcji w Internecie. Nie chciało mi się siadać w prawie niby-lotosie, więc położyłem się na łóżku i liczyłem oddechy. Liczyłem je tak długo, że odleciałem od hiperwentylacji. Kiedy wstałem, byłem tak otumaniony, że uznałem, że wyszedłem z ciała, i z radości sięgnąłem po piwko.
Na kilka lat zawiesiłem próby medytacyjne, choć długo jeszcze o tym doświadczeniu opowiadałem. A lęk coraz odważniej wychodził spod alkoholu i innych substancji.
Do tego niby-buddyzmu jeszcze kilka razy wracałem. Brałem udział w wydarzeniach religijnych, które pamiętam słabo, ale spróbuję przytoczyć: w ośrodku tybetańskim Karma Kagyu chwaliłem się modelem butów Nike, które nazywały się Roshe Run i one, jak wszystkim tłumaczyłem, mają nazwę od Roshi, czyli nauczyciela zen. Nie pamiętam reakcji, jaką to budziło, ale wtedy wydawało mi się to bardzo ciekawe, a później przez lata absolutnie żenujące.
Chodziłem na wykłady dla początkujących, ale siadałem z boku, niby przypadkiem, żeby wyglądać na osobę zaawansowaną. Czytałem sobie coś, jak kilkoro innych uczestników, którzy też znaleźli się na wykładach przypadkiem. Pamiętam blask, który spłynął na mnie, jak jedna z tych przypadkowych osób powiedziała mi: „Ty, oni tu przyszli nauczyć się medytować, a ta im od razu Wielką Pieczęć. Już tu nie wrócą”.
Prawdopodobnie pokiwałem głową.
Nie całkiem pamiętam, jak to się stało, bo brałem już wtedy dużo benzodiazepin, ale znalazłem się raz na odosobnieniu w ośrodku w Kucharach, gdzie zamiast medytować na sali ze wszystkimi, wolałem siedzieć z piwem w stołówce i z laptopa słuchać Boba Dylana. Pamiętam, jak jedna z uczestniczek, przechodząc obok stołówki, rzuciła, że to jakieś kiepskie country. Robiłem też dużo selfie pod stupą, a ludzie zwracali mi uwagę, że okrążam ją w złą stronę. Nie tego pragnąłem od duchowości. Odczekałem do wczesnego ranka i przed świtem się ulotniłem. Postanowiłem już nigdy nie wracać do tego całego buddyzmu, który pełen był ludzi naprawdę dziwnych.
Druga część tekstu ukaże się za dwa tygodnie, 16 lutego.