Przemyślenia

Nas nie dogoniat

Joanna Kinowska
Czyta się 8 minut

Wyobraź sobie, że idziesz, spacerujesz. Docierasz do centrum miasta, miasteczka. Przed ratuszem, obok kościoła, po jakimś rynku, placyku, deptaku – spacerujesz. Niekoniecznie zwiedzasz, bo dobrze znasz te przestrzenie. Od razu więc znajdujesz nowy element. Dostawiony niedawno albo stary i znajomy, tylko nieco odświeżony, zmieniony. Stoją jakieś metalowe podpory, odporne na wilgoć i zabezpieczone przed wiatrem, czyli standy. Na nich coś. Podchodzisz czy mijasz obojętnie?

Bo mam chwilę…

Zwykle sama forma standów już działa odpychająco. Nie zdziwię się zatem, że z zażenowaniem odwracasz wzrok i uciekasz w innym kierunku, by tego nie widzieć. Ale te struktury jednak cię wabią, kuszą, prowokują. Bo czasem są wymyślne, a czasem podświetlane, zdobią je lustra, flagi, chorągiewki, fajerwerki. Podejdź bliżej, spróbuj – szepczą. Ktoś to tam postawił celowo, chce o czymś ci opowiedzieć, coś pokazać. Przypuśćmy, że i tak nie masz co robić ze sobą, myślisz: dobra, popatrzę i poczytam, mam chwilę.

Tekst, który czytasz na „wystawie”, zwykle napisany banalnie, prosto, żeby był zrozumiały dla tzw. szerokiej publiczności. Ale od prosto do prostacko droga jest czasami niebezpiecznie krótka. Przyjmujesz ten policzek godnie, bez nerwów. Od teraz nie czytasz, bardziej prześlizgujesz wzrok. Oglądasz obrazy. Jeśli masz szczęście, zostały przygotowane przez grafika z pasją. To jednak przypadek nadzwyczaj rzadki, więc przejdźmy do czarnego scenariusza. Oglądasz wystawę popularnonaukową, obrazki to ilustracja, coś chwytliwego dla oka, i bez przesady z jakością. W efekcie pikseloza kłuje w oczy, mało co na obrazku widać. Obrazki podpisane raczej wyrywkowo, np. „Internet”. Nie, żeby „fot.” chociaż. Po prostu w miejscu, gdzie powinno się znaleźć czyjeś imię i nazwisko, nazwa agencji, organizacji – Internet. Przynajmniej wielką literą.

Za to zawsze pojawia się stopka takiej wystawy. Logotyp organizacji, sponsorów, patronów. Czyli ktoś na to patrzył, akceptował, zapłacił. Teoretycznie więc ktoś także czytał i pewnie był zadowolony. W słupkach pod hasłem „oglądalność” wpisano potem pewnie abstrakcyjną liczbę. Znowu sukces!

Bo na płocie…

Tzw. wystawy napłotowe to dla artysty zwykle obelga. Tymczasem większość takich produkcji obraża także widzów. Niedociągnięcia techniczne, wizualne disco polo. Oczywiście bywają wspaniałe wyjątki, jeśli tylko organizator pomyśli o możliwościach i ograniczeniach tego sposobu prezentacji i zadba o najwyższy standard wykonania, o stronę merytoryczną. Łatwo się skusić na tzw. oglądalność prezentacji, bo przecież bezpłatne, atrakcyjne, dostępne, kto tego nie obejrzy, choćby z okna samochodu? Na rzecz „napłotówek” pracuje też powolne znikanie billboardów i banerów reklamowych. Przynajmniej jest tendencja. Może ktoś zauważył, że narodowo trochę z tym przegięliśmy? Ale reklama gdzieś i tak musi trafić. Wyszukane formy, kombinowanie, ekwilibrystyka. Wystawy napłotowe są w tym momencie idealnym rozwiązaniem hi-endowym. Coś dajesz, ukazujesz, prezentujesz, z dyskretnym logotypem. Edukacja, a właściwie popularyzacja, przy hojnym wsparciu widocznego sponsora.

Taka wystawa stoi na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie: piękno Polski. Fotografie nawet całkiem, całkiem, czyli solidna pocztówkologia. Układy i formy graficzne nadpisane na zdjęcia podkreślały tę stylistykę (aua!). Ale to nie jest wystawa fotografii krajobrazowej. Znalezienie autorów zdjęć, mimo determinacji, nie udaje mi się. Są co prawda podani w stopce, ale kto zrobił które zdjęcie, to już za dużo. To taka wystawa-reklama, hoteli i pensjonatów, może jeszcze jakiejś organizacji dbającej o rozwój turystyki. Ładna plaża, chciałbyś na niej być? Masz tu od razu „sugestię” hotelu. Genialnie, wyrafinowane, brawo! Tendencja nie do zatrzymania. Koszty – właściwie żadne. Pozwolenia na ustawienie wystawy do dogadania. Za całość odpowiada ktoś z marketingu. I znowu sukces!

Bo samemu…

Przygnębiony tym spacerem, decydujesz się na ucieczkę. Byle tylko „odzobaczyć”. Wchodzisz więc do galerii. Nie wypieków, butów, zasłon czy kokardek. Po prostu galerii. Tam są przecież standardy. Ktoś o to dba, o stronę merytoryczną, o poziom. Galeria, muzeum, organizacja, wielu pracowników. Kuratorzy, rada programowa, dyrekcja. Miejsce dla sztuki. Kultura. Przepaść w stosunku do tego, co widziałeś przed chwilą.

Lubisz fotografię, więc zmierzasz na wystawę mistrzów gatunku. Jeśli w Warszawie, to np. na Marjana Fuksa. Pierwszego reportera II RP w Domu Spotkań z Historią, to trzeba. Albo Travelling Wojtka Wieteski w 6×7 Leica Gallery, też trzeba (i nie, wcale się nie uwzięłam na te miejsca.) Byle dalej od ulicznych standardów.

Kurator i artysta. Zwykle powinni działać razem z zespołem. Spierać się nad najlepszymi rozwiązaniami, czyli m.in. jak pokazać widzowi, o co chodzi, jak zadbać o przekaz artysty, jak zatroszczyć się o widza. Ja nie bez powodu wybieram te dwie wystawy.

A tu sporu nie było. Był sam artysta albo sam kurator. Piekła nie ma! Znam ten moment, kiedy puszczasz do produkcji wystawę, każdy jej fragment. Liczysz, układasz, sprawdzasz, wizualizujesz, no ale moment produkcji wciąż przed tobą. Więc jeszcze chwila, jeszcze sprawdzę, jeszcze przeliczę, jeszcze skonsultuję. Termin wystawy się zbliża i nie ma, że boli. Puszczasz, a ciało robi się cięższe. Wydaje się, że powinno ulżyć, kolejny punkt za nami, odhaczone. Tymczasem nie. Ten stan ciężkości zostaje do momentu, gdy prace są na montażu. Weryfikacja. Czy wszystko wygląda, jak miało wyglądać? Ramy nieporysowane? Wydruki kolorystycznie zgadzają się z zamysłem? Literki nie za małe? Bywa, że ciężkość nie znika po tym momencie, tylko przytłacza absolutnie. Coś nie jest tak, jak być powinno. I próbuję sobie wyobrazić, co zdarzyło się w DSH i w 6×7, gdy prace przyjechały na montaż. Czy panowała atmosfera ogólnego zadowolenia? Nie wygląda dokładnie, jak chcieliśmy, ale jakoś to będzie? Nikt nie zauważy? A może, i to byłby najgorszy scenariusz z możliwych, nikt z galerii tego po prostu nie zauważył?

Bo mam wizję…

Zaczynasz od wystawy historycznej dawno nieżyjącego fotografa. Praca nad jej przygotowaniem musiała być gigantyczna. Efekt – przytłaczający. Są aparaty (nie Fuksa z reguły, ale „z epoki”), wydruki na tapetach i foliach (upiorne wrażenie pozytyw/negatyw), na ścianach naklejki, gablotki z reprodukcjami i oryginałami gazet. Mnóstwo wszystkiego. Prawdziwe horror vacui, lustra na niewiele się zdały. Oczopląs i zmęczenie. Zagubiony poruszasz się coraz szybciej, coraz pobieżniej oglądasz. Umykają braki podpisów, koncepcje i smaczki nakładają się na siebie, tracisz rozeznanie. Na samym końcu wystawy kuriozalny zestaw tryptyków. Są to obrazy miejsc ze zdjęć Fuksa w Warszawie – reprodukcja rycin sprzed Fuksa i współczesne zdjęcia. Zgadujesz, bo podpis mówi tylko o lokalizacji. Ani z kiedy te obrazy, ani który czyj. Zaczynasz mieć poważne wątpliwości co do roboty samego badacza, bo przecież historyk nie przeoczyłby okazji do podania daty i przypisu. Tymczasem kuratora nikt nie zatrzymał. Miał wizję. Chciał w atrakcyjny i współczesny sposób pokazać najważniejszego fotoreportera międzywojnia. Może ktoś z zespołu ma wątpliwości, ale przecież już wyprodukowane, już wisi, za chwilę otwarcie. No przecież nie można ingerować.

Bo mam technologię…

Artysta ma przywileje większe od kuratorów. Zawsze. To jego nazwisko jest na plakacie i zaproszeniu, kuratora gdzieś tam dużo niżej i drobnym drukiem. Artysta jak demiurg. Nie musi się tłumaczyć, może się uciec do „tak miało być”, „jestem wizjonerem”, w ogóle nie dbać o widza. Święte prawo twórcy. Wystawa Wieteski jest z pewnością inna, unikatowa, wyróżniająca się. Zdjęcia zaprezentowano w formie długich wydruków biegnących od lewej do prawej i z góry na dół. To właściwie film drogi, chociaż na stop-klatkach. Wszystko się błyszczy, ma jasne podziały na części, jest czytelne i sugestywne. Wizja przerosła jednak galerię, a zatem samego autora. Technologicznie zabiła treść, nastrój, poczucie i literalnie: wszystko. To, że w błyszczącym papierze się coś odbija, trudno, w szkle oprawy i tak bywają refleksy. Pasy zdjęć zawinięte, odchodzące od ścian, poplamione (na tym papierze widać każdy ślad). Gdy zabrakło kilku centymetrów, by pas zdjęć wypełniał zadaną przestrzeń, dosztukowywano paskami papieru, „przedłużono” tło jakimś innym materiałem (filc?, zamsz?). Autor miał pomysł, nierealny do wykonania. Nikt go nie zatrzymał. Może ktoś miał wątpliwości, że bez kosztownej produkcji prac, arcywielkich tafli szkła muzealnego to się nie uda. Że będzie kłopot z transportem, dostawiane ścianki nie udźwigną ciężaru. Znalazł tańszy zamiennik, który okazał się nie do końca na wymiar. No, ale już za chwilę wernisaż, a w ogóle to wizja artysty, w którą nie można ingerować.

Epilog

Z obu galerii wychodzisz skołowany. Gubisz się w standardach, dotąd wydawało ci się inaczej. Jesteś znów na ulicy. Chociaż wieczór zapada, zakładasz ciemne okulary, ciaśniej na oczy nasuwasz czapkę. W słuchawkach piosenka, dawny hit z radia, t.A.T.u. Nas nie dogoniat. Myślisz o kuratorze, artyście i ludziach z działu marketingu. Patrzysz pod nogi, wracając do domu.

Czytaj również:

Jak czytać fotografie?
i
Wystawa Bruno Barbeya, MNW 2024, fot. Wojciech Wieteska
Doznania

Jak czytać fotografie?

Wojtek Wieteska

Bruno Barbey swoimi zdjęciami przenosi nas w czasy, kiedy wierzyliśmy jeszcze w siłę i prawdę fotografii.

Wystawy monograficzne, zwłaszcza tego typu, nie należą do stałego elementu programu warszawskiego Muzeum Narodowego. Retrospektywa fotograficzna Bruno Barbey. Zawsze w ruchu okazała się szczególna – także z innych powodów: społecznych, ekonomicznych, politycznych, kulturowych. Wszystkie te aspekty mają swoje odzwierciedlenie w twórczości fotografa i wszystkie zbiegają się w jednym punkcie: opowiadają o kondycji człowieka. Dzieła tego artysty zamykają jeden z najważniejszych rozdziałów w historii fotografii. Ten, kiedy wierzyliśmy, że wydarzenie przedstawione naprawdę się wydarzyło.

Czytaj dalej