Nowy Jezus Nowy Jezus
i
Daniel Mróz – rysunek z archiwum, nr 1190/1968 r.
Doznania

Nowy Jezus

Tommy Orange
Czyta się 15 minut

W przyszłości, która jak zwykle okazała się mniej futurystyczna, niż się spodziewaliśmy, ludzie i psy chodzą po wodzie. Przeżyli tak wiele końców świata, że nie czekają już na zbawienie. Opowiadanie obsypanego nagrodami amerykańskiego prozaika jest historią pewnego początku.

I

Moja siostrzenica Tina, która mieszka w górach, przyjechała do nas na letnie wakacje i nie mogła się nadziwić, że tak brodzimy w wodzie. Niby nic wielkiego, ale Tina jest młoda i uprzywilejowana, należy do nowej kasty ludzi z wyżyn, którzy mają inne spojrzenie na świat niż my, ludzie poziomu morza, mieszkańcy zalanych wybrzeży. Pierwszego dnia zmoczyła sobie skarpetki i do wieczora tak się rozkichała, że nabrałem podejrzeń, iż robi to specjalnie, żebyśmy mieli wyrzuty sumienia.

– Daj spokój, Herold, nie da się kichać na zawołanie – stwierdziła moja żona Dolorothie.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

– Można sobie wyrywać włosy z nosa. Ja wtedy kicham – odparłem.

– Przecież nie wyrywa sobie ukradkiem włosów z nosa pęsetą, żeby nam dokuczyć. – Dolorothie wyglądała przez kuchenne okno, jakby coś tam było nie tak, ale to coś było w nas, było we mnie.

– Nie potrzeba do tego pęsety, wystarczą palce. Słyszałaś o chwycie ­pęsetowym? Złączasz paznokcie i ciągniesz.

– Ciągniesz?

Dolorothie miała oczywiście rację. Tina przemoczyła nogi, a chłód w Oakland wsiąka w kości, wilgoć dociera wszędzie, inaczej niż w górach, tam powietrze jest rzadkie i nie przenika przez ludzką skórę. Miała więc prawo się przeziębić – ale czy nie kichała zbyt teatralnie? Bardzo mi to przeszkadzało, że nie wiem, czy kicha na pokaz, czy naprawdę coś ją bierze.

Wypada wyjaśnić, ile jest tej wody, w której brodzimy. To nie tak, że brodzimy w niej bez przerwy, po prostu ocean się podniósł i przypływ sięga coraz wyżej. Czasem jest sucho, ale zwykle stoi woda. Chcieliśmy uciec, lecz nie tak prosto spakować się i wyjechać. Niewielu mogło sobie na to pozwolić. Przywykliśmy do nowej sytuacji, do burz i powodzi, do upałów, do myśli, że oto świat się kończy – nie hukiem, ale skomleniem, szeregiem małych katastrof. Właściwie to zbyt wiele osób nazywa to końcem świata, bo przecież Ziemia spokojnie mogłaby istnieć bez nas, nawet by jej to wyszło na dobre, wyjąwszy jedną erę czy eon, czy epokę, czy ile tam czasu potrzeba, żeby nas odchorować.

Skarpetki Tiny powiesiliśmy do wyschnięcia na sznurku za domem. Poradziłem jej, żeby przez resztę pobytu nosiła je tylko po domu. Tina to jedyna córka mojej siostry Valerie, z którą rozeszły mi się drogi.

– Mam w sobie tyle różnej krwi, że nawet nie ma na to nazwy – skwitowała swoje pochodzenie, rodowód, tożsamość, gdy ją spytałem, czy należymy do tego samego plemienia.

– Ale czy formalnie jesteś członkinią naszego plemienia? Tu nie chodzi o więzy krwi, tylko o przynależność do wolnego narodu. Przynajmniej tak było kiedyś.

– Przynależność do wolnego narodu? – powtórzyła Tina, podejrzliwie mrużąc oczy.

– Twoja mama nic ci nie mówiła?

– Mój tata jest po trochu Chińczykiem, Tajem, Włochem i kimś tam jeszcze z Europy. Tyle tego jest, że nawet nie pamiętam.

– Nie wiem, czy w Oklahomie plemię w ogóle trzyma się jeszcze razem – odparłem.

Ale Tinę niespecjalnie to interesowało.

– A wy co robicie, jak wam zmarzną stopy? – spytała moją żonę, uciekając przed moim wzrokiem.

W naszych stronach mało kto chodzi w skarpetach czy nawet butach, chyba że w takich z porowatej gumy. W Hammon w stanie Oklahoma, rodzinnym miasteczku mojego taty, mówiło się: „Tu jest Hammon, zdejm skarpety”. Nie wiem, czy miało to sens dla taty i Czejenów z mojej rodziny z Oklahomy, ale tutaj, w Oakland, w roku 2040 ma to dużo sensu. Nasz świat jest mokry, ale przynajmniej nie chodzimy w mokrych skarpetach. Stopy ogrzewamy przy piecach na drewno, poza tym nosimy skarpetki w domu – jeszcze nie zwariowaliśmy. Przyszłość okazała się mniej futurystyczna, niż się spodziewaliśmy. Pod wpływem pogody wszystko zwolniło. Kto mógł się przenieść na bezpieczne wyżyny, zrobił to dawno temu. Tina urodziła się w górach, więc jeszcze nigdy nie widziała wybrzeża. Tu, na dole, wszyscy tak się przyzwyczailiśmy do wody, że już o niej nie rozmawiamy. Ludzie normalnie wychodzą z psami, wożą małe dzieci w opływowych wózkach. Zazwyczaj da się uprawiać jogging. Nieraz woda jest tak płytka, że gdy światło pada pod pewnym kątem, można pomyśleć, iż chodzimy po wodzie. O Jezusie nikt już nie mówi. Przeżyliśmy tyle końców świata, a Jezus nie przyszedł; a może rzecz w tym, że w sprawie zmian klimatu historia przyznała rację nauce, która zawsze kłóciła się z religią. A może straciliśmy potrzebę lub zdolność wiary. Sam nie wiem.

Tina przywiozła z gór wieść o Nowym Jezusie. W pierwszej chwili pomyślałem, że z tym imieniem – Nowy Jezus – mogliby się bardziej wysilić. Z drugiej strony faktem jest, że po Starym Testamencie był Nowy, więc ma to pewien sens. Mój tata używał zawsze słowa „Stwórca”. Wśród rdzennych Amerykanów mówiło się tak często na Jezusa. Tata używał wyrazów „Stwórca”, „Bóg” i „Jezus” wymiennie. Religię chrześcijańską przybysze z Europy narzucali Amerykanom od pierwszego kontaktu, lecz z czasem posuwali się do coraz gorszych metod; im dalej sięgał aparat państwa, tym skuteczniej chrześcijaństwo realizowało swoją kolonizatorską misję. Dlatego nie mógłbym zostać chrześcijaninem, w ogóle nie brałem tego pod uwagę. Mimo że tata wierzył, że po śmierci spotka się w niebie z Jezusem. Tym starym. Indianie są skomplikowani.

– Nowy Jezus żyje w każdym z nas, w naszych uczynkach – mówiła Tina, chociaż nikt nie dopytywał o Nowego Jezusa. – Nowy Jezus jest naszą współpracą z innymi i z Ziemią. Kochając się i troszcząc o siebie nawzajem, wszyscy odnawiamy się w Nowym Jezusie. Cały świat ma potencjał, by stać się Nowym Jezusem.

– Ecie-pecie – powiedziało mi się niechcący na głos. Ku mojemu zdziwieniu, Tina nie speszyła się ani nie obraziła, tylko natychmiast przeszła do ataku.

– No bardzo mi przykro, Heroldzie, że wciąż wierzymy w dobro i nie zamierzamy czekać, aż etyczne bagno, które doprowadziło nas na skraj przepaści, zaleje nas zniszczeniem.

Etyczne bagno zaleje nas zniszczeniem. Naprawdę tak powiedziała. Kiedy się roześmiałem, Dolorothie popatrzyła na mnie wzrokiem, w którym głęboka troska mieszała się z politowaniem.

– Dlaczego to znów musi być Jezus? – zapytała moją siostrzenicę.

– No właśnie – podchwyciłem ocho­czo. – I w jakim sensie ten Nowy Jezus jest nowy?

– Już nie czekamy na jego powtórne przyjście. Inaczej myślimy o jego domu. On jest tutaj. Tak jak zapowiedział. Królestwo Boże jest tu i teraz.

– „On”, „królestwo”… To wszystko brzmi jakoś przestarzale. Po co w ogóle nadawać bogu płeć? – chciała wiedzieć Dolorothie.

– I to jest właśnie najpiękniejsze, dlatego mówimy o Nowym Jezusie: ta religia jest matriarchalna. Wykorzystując postać Jezusa, docieramy z naszym przesłaniem do tych, których dawniej nie udałoby nam się zwerbować. To tak jak z chrześcijanami, którzy przejęli pogańskie rytuały, aby przekonać do siebie ludzi. Wspólnotę trzeba budować na szerokim fundamencie wierzeń. Jesteśmy sobie nawzajem potrzebni.

– Ciekawe – odparła Dolorothie.

– Co jest ciekawe? – Tina i ja zapytaliśmy równocześnie i trochę za szybko. Oboje się martwiliśmy, czym jest podszyta jej ciekawość. Ja chciałem, żeby ta rozmowa już się skończyła.

– Pamiętasz, Dolorothie, że jesteśmy umówieni z rana? Trzeba się wyspać – przypomniałem, wskazując głową schody do sypialni. Naprawdę byliśmy umówieni. Obiecaliśmy znajomym, którzy się wyprowadzali, że pomożemy im się zapakować do samochodu. Myślałem o tym bez przyjemności; to byli bardziej znajomi Dolorothie niż moi. Każdy pretekst był jednak dobry, żeby zostawić Tinę w kuchni z jej Nowym Jezusem.

Rano zostawiliśmy Tinę w domu i pojechaliśmy do znajomych. Okazało się, że chcą kupić łódź i spróbować życia na morzu. Coraz więcej osób tak robi. Jedzą to, co sami złowią. Ma to pewien sens. Jednym z pierwszych filmów, jakie oglądałem w kinie, był Wodny świat z Kevinem Costnerem. Dosłownie tydzień wcześniej widziałem, jak uratował mnóstwo Indian w Tańczącym z wilkami, więc przez jakiś czas był moim bohaterem. Nasz świat nie przypomina Wodnego świata, nie ma tu piratów ani białych dziewczyn w dredach i nie pijemy wody odfiltrowanej z moczu, ale coraz więcej ludzi mieszka na łodziach i żywi się rybami. A to oznacza, że ryby są dla nas jednym z głównych źródeł białka, często wręcz jedynym dostępnym mięsem. Ponieważ Dolorothie miała wyrzuty sumienia, że Tina została sama na cały dzień, wieczorem zabraliśmy ją na kolację. Składała się ona głównie z owoców i ryb; opanowaliśmy to połączenie do perfekcji, aż dziwne, że dawniej tak się nie jadło, przecież jedno z drugim idealnie się uzupełnia. Maliny i łosoś, tuńczyk i mango, truskawki i pstrąg, kombinacji jest wiele. Tina nie mog­ła się przemóc do ryby i zjadła same owoce. Jeżyny. Na spacerze po kolacji znów narzekała na wodę, tym razem na jej mętność – mówiła, że lubi widzieć, co ma pod nogami.

– Z nadmiaru wody rodzi się złe życie – oznajmiła.

– Co rozumiesz przez złe życie? – zapytałem.

– To – odparła, wskazując ręką wokół.

– No nie, to już lekka bezczelność jak na kogoś… Zaprosiliśmy cię do naszego domu. Cofnij to.

Gdy odmówiła, nazwałem ją wieśniaczką. Dolorothie bardzo się to nie spodobało, miała do mnie żal, że odgrzewam stare uprzedzenia. Poszedłem na górę, bo się bałem, że powiem coś jeszcze gorszego; że wszystko zniszczę, otwierając usta, pozwalając, by zatruwały mnie słowa Tiny i moje własne wątpliwości, bo wcale nie byłem pewien, co Dolorothie tak naprawdę myśli o naszym życiu, czy uważa je za dobre, czy za złe.

Podąsałem się jakiś czas w sypialni, próbowałem – bezskutecznie – czytać, skupić się na tyle, by zrozumieć cokolwiek z jednej z powieści leżących na biurku; czekałem, czy Dolorothie do mnie zajrzy, wreszcie zszed­łem na dół i usłyszałem, jak rozmawia z Tiną.

– Tak naprawdę chodzi o to, żeby nauczyć się miłości do wszystkiego – mówiła moja siostrzenica.

– Nie wiem, czy to zdrowe – odparła Dolorothie.

– Trzeba na nowo rozważyć swoje nawyki myślowe, zmienić myślenie od podstaw, stać się Nową Osobą.

– I co to człowiekowi daje?

– Bardzo dużo, ciociu, bardzo dużo.

Miałem już dość.

– Skarbie, napijesz się kawy albo herbaty? – spytałem Dolorothie, wchodząc spacerowym krokiem do salonu. Tina drgnęła nerwowo.

– Ja chętnie – zwróciła się do mojej żony.

– Nie, dziękuję – odpowiedziała mi Dolorothie.

– Kawy czy herbaty? – spytałem, patrząc na żonę.

– Herbaty – powiedziała Tina do Dolorothie. Poszedłem do kuchni i zaparzyłem jej herbatę. Tego wieczora nie rozmawiały już o Nowym Jezusie, ale ilekroć w kolejnych tygodniach zdarzyło mi się wyjść z domu, to kiedy wracałem, robiło się nagle cicho, jak gdyby nie chciały, żebym wiedział, że rozmawiały. Czy to mog­ła być paranoja? Problem z paranoją polega na tym, że kiedy człowiek zaczyna się paranoicznie lękać paranoi, to już przepadł. Musi się na coś zdecydować. Lecz Dolorothie przestała mówić o Tinie. Nie komentowała jej obecności ani tych dyrdymałów o życiu w górach.

– Chyba nie kupujesz tych tanich bajek o Nowym Jezusie? – spytałem ją któregoś wieczora w sypialni przed pójściem spać.

– Czy nie kupuję… tanich bajek… Ciekawe – odparła, nie podnosząc głowy znad książki.

– O czym ty mówisz? Co to za książka?

– Nie twoja bajka – ucięła.

– Tina wyjeżdża za kilka dni. Pomyślałem, że wypadałoby zaprosić parę osób i urządzić dla niej przyjęcie pożegnalne.

– Nie bądź śmieszny – powiedziała Dolorothie.

Coś było nie tak. I to bardziej, niż sądziłem. Dolorothie zawsze miała w sobie jakiś smutek, jakąś podatność na poglądy oparte na wierze, ale zazwyczaj miały one związek z jej ogrodem albo z teoriami estetycznymi w dekoratorstwie, nigdy z religią, nigdy w takim stopniu.

Tamtego wieczora, leżąc w łóżku obok żony, wymyśliłem sobie, że zwiążę Tinę w naszej zalanej piwnicy i przekonam ją, że w górach wcale nie żyje się lepiej. Niech sama powie Dolorothie, że zmieniła zdanie i przejrzała na oczy. Zamierzałem ją zaprowadzić na dół niby po to, żeby pokazać jej rodzinę albinotycznych traszek, które jakiś czas temu – pewnie ze względu na chłód i wilgoć – tam zamieszkały. Mógłbym jej powiedzieć, że traszki są jadowite, postraszyć ją nimi, żeby jeszcze raz porozmawiała z moją żoną – tym razem po to, żeby ją przekonać, że nasze życie jest dobre, a życie w górach złe. Niech jej powie, że wraca do siebie po swoje rzeczy, bo chce zamieszkać tutaj i wyrzec się Nowego Jezusa.

– Będziesz musiał zrobić coś z dachem – powiedziała do mnie Dolorothie, gasząc światło. Z kąta sypialni dobiegało kapanie. Zaniepokoiło mnie, że to ja będę musiał zrobić coś z dachem. Zwykle w rozmowach na temat domu i wszystkiego, co związane z naszym wspólnym życiem, używaliśmy liczby mnogiej.

– Jest jakaś nowa masa uszczelniająca, podobno bardzo trwała – powiedziałem. Ale moja żona już spała.

Obudziłem się w południe. Nigdy nie wstaję tak późno, więc od razu pomyślałem, że czymś mnie uśpiły. Ale jak? Przez całą noc nie zmrużyłem oka ze zmartwienia. W końcu jednak musiałem zasnąć. To, że nie mogłem sobie przypomnieć, martwiło mnie jeszcze bardziej.

Zajrzałem do szafy; zniknęła z niej większość ubrań Dolorothie. Pożyczyłem od sąsiada samochód i ruszyłem w kierunku Copperopolis, miasta, w którym mieszka Tina. Było oddalone o dwie godziny jazdy. Odwiedziliśmy je tylko raz, przed wieloma laty, na weselu mojej siostry. Pamiętam, że Dolorothie kilka razy powtarzała, że bardzo jej się tam podoba. Nigdy potem o tym nie myślałem – aż do dziś. Może i nie byliśmy najszczęśliwszą z par, najszczęśliwszymi z ludzi, ale mieliśmy swoje wspólne życie i ono nie było złe. Nie przyszłoby mi do głowy, że Dolorothie mogłaby od niego uciec. Sąsiad nie miał w samochodzie radia, więc byłem skazany na własne myśli, huk wiatru wpadającego przez okno, ciche dudnienie kół na drodze. Szukałem w pamięci oznak niezadowolenia Dolorothie. Wiedziałem, że nie cierpi burz i powodzi, że jest wyraźnie szczęś­liwsza w słoneczne dni. Czy kiedykolwiek ją zapytałem, czy chciałaby się przeprowadzić? To, że nie byłoby nas stać, to inna sprawa. Ale pewnie właśnie dlatego nigdy nie zapytałem – bo to była mrzonka, dopóki nie przyjechała Tina. Okazało się, że moja siostra ma ładny kawałek ziemi. Stoi na nim tylko przyczepa, ale ziemia to ziemia; są dęby, dzikie konie, kurnik, czasem w pobliżu pasą się jelenie. Są też indyki. I tylko ten Jezus. Nowy Jezus. Siostra już dawno by nas zaprosiła, od razu po tym, jak świat obudził się z ręką ­w nocniku, lecz wiedziała, że nie jestem i nigdy nie będę wyznawcą. Niby to miał być nowy ruch, który stawia na miłość, ale jednak życie pod jednym dachem z niedowiarkami – choćby nie wiem jak blisko spokrewnionymi – uważano za grzech. Dla takich poniewierków jak Dolorothie i ja po prostu nie było tam miejsca.

II

Mniej więcej w połowie drogi rozpadał się deszcz. Lało jak z cebra. Mógłbym przysiąc, że chwilę przedtem niebo było bezchmurne i błękitne. A może nie było. W każdym razie lało tak mocno, że musiałem zjechać na pobocze. Nie było to idealne miejsce – stanąłem w zagłębieniu obok rowu. Deszcz grzmocił bez opamiętania. Widziałem tylko ścianę wody. Nie była to pierwsza ulewa w moim życiu. A jednak – może dlatego, że waliła z takim hukiem o dach, a może w przystępie rozpaczliwej samotności – odnios­łem wrażenie, jakby ktoś lub coś na górze próbowało mi coś powiedzieć. Czy pomyślałem, że to Nowy Jezus? Oczywiście, że nie. Ale gdy minęło pół godziny, a deszcz wcale nie zelżał, zacząłem się bać. A jeśli nigdy nie przestanie padać? Wiedziałem o miejscowościach, i to w głębi lądu, które wskutek takich pogodowych anomalii znalazły się pod wodą. Nie czułem się komfortowo, siedząc w aucie. Wyrzekłem się samochodów, bo wiele wskazywało, że to one ponoszą winę za cały ten kataklizm. Samochody, krowy, samoloty i ludzie. Deszcz ani trochę nie słabnął. Czy będę musiał porzucić auto, tak jak Dolorothie porzuciła mnie? Bo inaczej się tego nazwać nie dało. Zabrała rzeczy i wyjechała bez słowa pożegnania. Czy sądziłem, że ją uratuję? Jej wybawicielem był Nowy Jezus. Powiedziałem sobie, że jeśli deszcz odpuści, ja zrobię to samo i zawrócę; niech Dolorothie robi, co jej się podoba, niech sama zdecyduje, czy chce zostać w górach. Nie potrzebowała mojego ratunku, tak samo jak Indianie nigdy nie potrzebowali ratunku od typów w rodzaju Kevina Costnera. Byłem gotów pogodzić się z tym, że nie będzie nam dane ostatni raz porozmawiać i wszystko sobie wyjaśnić. Skoro chodziło o boga, o Nowego Jezusa, to kim byłem, żeby się wtrącać? Ale deszcz nie ustał. Po jakimś czasie wyszedłem z auta i dosłownie upadłem pod naporem wody. Takie to właśnie było uczucie: jakby wielki ciężar przygniatał mnie do ziemi. Widziałem na odległość wyciągniętej ręki. Deszcz huczał. Wróciłem do samochodu i zacząłem się zastanawiać, do kogo bym się pomodlił, gdyby przyszło mi się modlić. Gdzie bym szukał pomocy? Zamknąłem oczy i oparłem głowę o kierownicę. Przypomniałem sobie, jak pierwszy raz widziałem ocean. Tata zabrał mnie do Half Moon Bay i powiedział, że kiedy on pierwszy raz zobaczył ocean, był już ojcem. Nie mogłem uwierzyć, jaki ocean jest ogromny, jaki potężny, z jaką siłą fale tłuką o ląd. Spytałem tatę, dlaczego tak się dzieje. Odpowiedział, że tak chciał Stwórca.

Patrzyłem na strugi deszczu i zacząłem trochę cieplej myśleć o Tinie, którą też wychowano w wierze chrześcijańskiej i która miała w sobie tyle różnej krwi, że nie było na to nazwy. Ona także, mimo wszystko, była Indianką, nawet jeśli nie należała formalnie do plemienia. Działała w dobrej wierze. Nie mogłem mieć do niej pretensji. Dolorothie sama dokonała wyboru.

Nie wiem, ile czasu upłynęło. Nie chciało się wierzyć, że deszcz mógłby jeszcze długo padać z taką siłą, i dlatego miałem wrażenie, że czas płynie strasznie wolno, a nawet że stoi w miejscu. W końcu znów otworzyłem drzwi i spostrzegłem, że woda podniosła się o jakieś trzydzieści centymetrów; deszcz zebrał się w podłużnej wklęsłości przy drodze na przełęczy Altamont, gdzie dawniej jak okiem sięgnąć stały wiatraki. Gdy zamknąłem drzwi, samochód jakby lekko się osunął. Czyżby się zapadał? Znów pomyślałem o oceanie, o moim tacie i jego wierze. A potem zrobiłem coś, czego nigdy w życiu nie robiłem. Nie nazwałbym tego modlitwą, ale chyba właśnie tym była. Przy szczelnie zamkniętych oknach, jakby zwracając się do samochodu, powiedziałem: „Dziękuję za to, co miałem, i że obszedłem się bez tego, czego nie miałem, i za darowany mi czas. Przepraszam, że nie uczyniłem więcej”. Zrobiło mi się lżej na sercu. Jakbym zrobił coś dobrego dla bliskiej osoby. Nie dla siebie. Dla jakiegoś większego organizmu, którego jestem częścią. Po cichu liczyłem, że mój gest zostanie odwzajemniony, że deszcz trochę zelżeje albo całkiem ustąpi, ale tak się nie stało. I choć nie umiem tego wytłumaczyć, nie martwiło mnie, że woda się podnosi. Jeszcze nigdy nie czułem takiego strachu i zarazem takiej obietnicy wolności. Parsknąłem śmiechem, który przeszedł w płacz, i zrobiło mi się tak smutno, że prag­nąłem już tylko zasnąć. Od dawna coś było nie tak. I to coś było we mnie.

Daniel Mróz – rysunek z archiwum, nr 1190/1968 r.
Daniel Mróz – rysunek z archiwum, nr 1190/1968 r.

Tłumaczył Łukasz Witczak

Opowiadanie pochodzi z kwartalnika McSweeney’s z numeru 58: 2040 A.D.

Czytaj również:

Między światami Między światami
i
Daniel Mróz – rysunek z archiwum nr 731/1959
Opowieści

Między światami

Radosław Palonka

Historia Indian Ameryki Północnej jest o wiele bardziej złożona i barwna, niż mogłoby się wydawać. Jak dawniej wyglądało życie rdzennych mieszkańców tego kontynentu, jeszcze przed przybyciem Europejczyków? I czy dzisiejsi Indianie wciąż mają łączność z tradycją?

Historia Ameryki nie zaczyna się wcale wtedy, gdy Krzysztof Kolumb przybył do Nowego Świata, ale swoimi korzeniami sięga dużo głębiej. Od tego momentu jednak Indianie pojawiają się w świadomości Europejczyków i zaczyna się ich walka o przetrwanie, ale i swego rodzaju kariera, jako „szlachetnych dzikusów”. Przyzwyczai­liśmy się także do traktowania wszystkich Indian przez pryzmat dzielnych Apaczów i Siuksów, romantycznych wojowników pomalowanych w barwy wojenne. Tymczasem prawda jest dużo ciekawsza i niesamowicie złożona. Musimy przede wszystkim pamiętać, że tubylcza ludność Ameryki nigdy nie stanowiła jednorodnej grupy. Podobnie jak wówczas, gdy Kolumb przybył do Nowego Świata, tak i teraz po stuleciach trudnej historii Indianie dzielą się na wiele plemion, rodów i grup językowych. Przyjmuje się, że w momencie dotarcia Europejczyków do Ameryki Północnej żyło tam przynajmniej kilka milionów jej rdzennych mieszkańców. Dziś ich liczba ponownie zbliża się do tej wartości: dane ze spisu powszechnego z 2010 r. (mogą być mocno niedoszacowane) mówią, że w samych Stanach Zjednoczonych mieszka 5,2 mln osób pochodzenia tubylczego, w tym prawie 3 mln pełnej krwi Indian. To przynajmniej 1,7% amerykańskiego społeczeństwa. Rdzenni Amerykanie należą aż do 570 plemion uznawanych przez rząd federalny oraz Biuro ds. Indian.

Czytaj dalej