Ostatnia podróż Winterberga
i
„Deer Taking Shelter in Winter”, Gustave Courbet, 1866, domena publiczna
Doznania

Ostatnia podróż Winterberga

Jaroslav Rudiš
Czyta się 13 minut

Dla tego, kto prawdziwie rozumie historię, czas nie ma znaczenia. Wszystko jest wiecznym „teraz”.  Prezentujemy fragment powieści Jaroslava Rudiša.

– Bitwa pod Königgrätz przenika moje serce – powiedział Winterberg, wyglądając przez zaparowane okno pociągu. Złapał się za pierś tak mocno, jakby chciał zgnieść w ręku nie tylko gruby szary materiał, z którego uszyty był jego stary wełniany płaszcz, ale również swoje dziewięćdziesięciodziewięcioletnie serce.

– Bitwa pod Königgrätz to początek mojego końca – opowiadał dalej, spoglądając przez okulary w rogowych oprawkach na zaśnieżony czeski pejzaż, który przesuwał się obok nas.

Niewielki pociąg jechał powoli, kołysząc się jak samotny, opuszczony przez kapitana statek na pełnym morzu. Młoda konduktorka wpatrywała się w swoją komórkę i kiwała się do taktu. Tak jak i my.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

– Bitwa pod Königgrätz jest początkiem wszystkich moich katastrof, początkiem wszystkich naszych katastrof, jeśli przyszło się na świat pod znakiem bitwy pod Königgrätz, jest się na zawsze straconym. I tak zgubiony jestem ja, zgubiony jest ten kraj i pan, drogi panie Kraus, jest też zgubiony, czy pan tego chce, czy nie, tak, tak, nie ma ucieczki, nie da się nad tym przejść tak łatwo, jak przerzuca się tory przez Alpy. Bitwa pod Königgrätz jest niczym pułapka, którą sami na siebie zastawiliśmy, w którą się zwabiliśmy, w którą z własnej woli idziemy, bitwa pod Königgrätz to głęboka rozpadlina, w którą wszyscy spadamy, bitwa pod Königgrätz chwyta nas za gardła, zaciska mi się na szyi, jest jak powróz, jak pętla, która stale się zacieśnia, tak, tak, jak stryczek, na którym w końcu wszyscy zawiśniemy, czy tego chcemy, czy nie, a zwłoki wisielców nie przedstawiają pięknego widoku, jak zwykł mawiać mój ojciec –ciągnął Winterberg, wciąż spoglądając przez okno.

– Niech pan spojrzy, panie Kraus, tam na skraju lasu stoją dziki, czyż nie są piękne, z miejsca chciałoby się je namalować. Kiedyś bardzo lubiłem malować, zwłaszcza takie spokojne, zimowe krajobrazy jak ten, ale dziki też są stracone, tak, tak, bitwa pod Königgrätz jest niczym pleniący się Cornus sanguinea.

Winterberg opowiadał, a ja przypatrywałem się zwierzętom pod lasem.

– Wówczas pół miliona żołnierzy, dziś pół miliona duchów, trzeba sobie to tylko umieć wyobrazić, ja sobie to wyobrażam, tak, tak, patrzę przez pryzmat historii, tak, tak, nie cierpię na ślepotę historyczną, nie dbam o to, co pan o tym sądzi, drogi panie Kraus, czy potrafi lub chce pan to sobie wyobrazić. Bitwa jest tutaj i my również tu jesteśmy.

– To były sarny.

– Co?

– Tam pod lasem. To nie były dziki.

– W rzeczy samej, dziki, przecież mówię.

– Ale to były sarny.

– Właśnie, właśnie, sarny i dziki, jelenie i lisy, ludzie i domy, pola i lasy, zimowe pejzaże i malownicze widoki, wszystko stracone, smutne, smutne. Mój dziadek był myśliwym i mawiał, że zabijanie zwierząt to nic dobrego, ale jeśli już musisz zabić zwierzę, to zrób to szybko, tak, tak, lecz bitwa pod Königgrätz nie zabija szybko, bitwa pod Königgrätz nie zna litości, bitwa pod Königgrätz to dla nas najgłębsza przepaść, bitwa pod Königgrätz to nasz upadek, i to już od ponad stu pięćdziesięciu lat. Drogi panie Kraus, dlaczego nie patrzy pan przez pryzmat historii? Powinien pan w końcu poczytać coś na temat historii, wtedy by pan zrozumiał, wtedy zrozumiałby pan mnie, tak jak rozumieli mnie Anglik i moja Lenka, wtedy wiedziałby pan i rozumiał, co mam na myśli, mówiąc Cornus sanguinea. Nie przyglądałby mi się pan tak głupio i nie milczał.

– To były sarny.

Winterberg lekko zakaszlał.

– Sarny?

– Tak, sarny. Te zwierzęta wtedy. Całe stado saren.

Wciąż kasłał. Podałem mu butelkę z wodą. Nie chciał pić.

– Jakie znowu sarny?

– Nieważne.

Przyglądał mi się z powagą. Następnie spojrzał na konduktorkę. A potem znowu patrzył przez okno na zaśnieżone pola. I dalej opowiadał.

– Bitwa pod Königgrätz przenika nie tylko moje serce, ona przenika również mój umysł, mój mózg, moje płuca i wątrobę, i mój żołądek, stanowi część mojego ciała i mojej duszy. Dwóch moich krewnych straciło tu życie, drogi panie Kraus, jeden po stronie Prus, a drugi po stronie Austrii, Julius Ewald i Karl Strohbach, tak, tak, mogę wybrać, po której będę stronie, ale ostatecznie z oboma spocznę w grobie, nie wiem, czy jest pan w stanie to sobie wyobrazić, chciałbym to pojąć, chciałbym w końcu pojąć wszystko w mym życiu, rozumie pan, drogi panie Kraus, dlatego teraz tu jesteśmy, żeby pojąć, rozumie pan, drogi panie Kraus, tutaj pod Königgrätz zaczyna się cała tragedia – kontynuował Winterberg, w dalszym ciągu patrząc przez okno.

– Czy nie jesteśmy już w Sadowie? To już na pewno Sadowa. Musimy więc wysiąść z tego parszywego, zimnego pociągu.

– Nie, to jeszcze nie Sadová. To… Zresztą, nieważne.

Winterberg mnie nie słuchał.

Winterberg nigdy mnie nie słuchał.

– Bitwa pod Königgrätz rozdarła mnie na pół – ciągnął dalej swą opowieść, tymczasem konduktorka usiadła na ławce naprzeciwko i zamknęła na chwilę oczy. – Bitwa pod Königgrätz spędza mi sen z powiek. Przez bitwę pod Königgrätz straciłem moją pierwszą żonę, przez bitwę pod Königgrätz moja druga żona oszalała, tak, tak, dorastała w Berlinie na Stresemannstraße, która wcześniej nazywała się Königgrätzer Straße, drogi panie Kraus, przecież to nie może być przypadek. Poznaliśmy się w lokalu z dansingiem na Skalitzer Straße, tak, tak, właśnie tak, ma pan rację, drogi panie Kraus, to wszystko nie jest jakimś szczęśliwym trafem historii, to tragiczny wypadek historii, nieporozumienie, którego nigdy nie da się naprawić, tak, tak, wyłącznie przez bitwę pod Königgrätz zapadłem na historię i cierpię z powodu napadów historii, tak, tak, drogi panie Kraus, wiem, co pan chce powiedzieć, nad bitwą pod Königgrätz nie da się tak łatwo przerzucić torów jak nad Alpami, istnieje zbyt wiele uskoków tektonicznych, jeśli rozumie pan, drogi panie Kraus, co mam na myśli.

Chciałem powiedzieć, że nie mam najmniejszego pojęcia o uskokach, chociaż wiedziałem, że to nie ma sensu. Jego głowa to jeden wielki uskok. Przytaknąłem, tak jak zawsze przytakiwałem, gdy go słuchałem, i pomyślałem sobie to, co zawsze sobie myślałem, gdy go słuchałem. Winterberg znowu lekko zakaszlał, więc podałem mu butelkę z wodą. Nie chciał pić.

– Pod Skalitz w roku tysiąc osiemset sześćdziesiątym szóstym też toczyły się bohaterskie walki, tam również musimy się wybrać, wszystko opisane jest w moim bedekerze. A także do Trautenau i Jitschina, miasta Wallensteina, które wybrał na stolicę swojego imperium, tak, tak, musimy tam pojechać, o Jitschin też toczono walki, wielu Saksończyków i Austriaków utopiło się w tamtejszym stawie, potem zaś wielu Prusaków utonęło w piwie, gdy szturmowali miejscowy browar.

Chciałem powiedzieć, że byłem kiedyś w Jiczynie, jeszcze wtedy, razem z rodzicami, ale nic z tego, nie dało się zastopować Winterberga.

– Na Gitschiner Straße w Berlinie mieszkał mój dobry przyjaciel, najlepszy, jakiego miałem w tym mieście, również tramwajarz, przed wojną grał w piłkę nożną w Oberschöneweide. Oczywiście nie wie pan, bo nie patrzy pan przez pryzmat historii, że stadion przez długi czas nazywał się Sadowa, tak, tak, właśnie tak, od Sadowy tutaj w Czechach, gdzie zaraz będziemy musieli wysiąść, tak, tak, właśnie tak, nazwany tak na cześć chwalebnego pruskiego zwycięstwa i chwalebnej austriackiej przegranej. Lecz potem również i dla Prus zwycięstwo to zamieniło się w zupełnie niebohaterską klęskę, podobnie jak wszystkie zwycięstwa w historii, tak, tak, ile razy męczyłem się tam z powodu jakiejś żałosnej piłki nożnej, właściwie piłka nigdy mnie nie interesowała, tak, tak, chodziłem tam tylko dla Sadowy, tylko dla Königgrätz. Nikogo to nie interesuje, ale ja wiem, że wszystko ma związek z Königgrätz, tak, tak, nasza cała katastrofa zaczyna się od Königgrätz, wiem, co chce pan powiedzieć, drogi panie Kraus, że to szaleństwo, czyste szaleństwo. Ma pan rację, to szaleństwo – opowiadał dalej Winterberg, przez cały ten czas na mnie nie patrząc.

Spoglądał przez okno na senne pole.

Na wiejskie rezydencje.

Na stary kościół.

Na dwoje dzieci z psem na szosie.

– Pięknie tu, przepięknie, doprawdy the beautiful landscape of battlefields, cemeteries and ruins, jak mawiał Anglik.

– Znowu on.

– Tak, tak.

– Kto to właściwie był?

– Anglik, w przeciwieństwie do pana, patrzył przez pryzmat historii. Drogi panie Kraus, dlaczego nie czytuje pan książek historycznych? Już od dawna wiedziałby pan wszystko o Cornus sanguinea, Königgrätz, Sarajewie i kolei. Moja trzecia żona ciężko zachorowała wyłącznie przez bitwę pod Königgrätz. Tylko z powodu bitwy pod Königgrätz musiałem się nią opiekować przez trzydzieści lat. Tylko przez bitwę pod Königgrätz pan musi opiekować się mną. Dlaczego nie patrzy pan przez pryzmat historii? Tamta fabryka, drogi panie Kraus, czyż nie jest to już cukrownia w Sadowie, gdzie tak dzielnie bronili się austriaccy strzelcy polni, tak, tak, słynny czesko-morawsko-austriacki przemysł cukierniczy, długo nie zdawałem sobie sprawy, że cukier w kostkach pochodzi z Datschitz na Morawach, wiedział pan o tym, drogi panie Kraus, na czym to ja skończyłem, a tak, tak, Austriacy nie byli z cukru, zamienili cukrownię w austriacką twierdzę, na ścianie napisali wielkimi literami: ,,Za nami jest Wiedeń”, czytałem o tym wszystkim. Ale na nic się to nie zdało. Po trzech godzinach nikt nie żył.

– Nie, to jeszcze nie Sadová, to nie cukrownia, to podstacja – odparłem, ale Winterberg nie słuchał i drżał, jak to mu się często zdarzało w trakcie napadów historii.

– A to już pewnie Bystrzyca, rzeka, o którą toczono zacięte walki. A tam, to musi być słynny las Svíb! Istny raj dla Cornus sanguinea, tak, tak, musimy tam zaraz pójść, do Alei Umarłych, która wiedzie przez las, musimy tam iść. Być może właśnie tam znajdziemy obie mogiły, groby mojego pruskiego pradziada z Tangermünde i austriackiego pradziada z Ottensheim koło Linzu, jeden dorastał nad Łabą, a drugi nad Dunajem, obaj umarli tego samego dnia, tutaj, pod Sadową, pod Königgrätz, trzeciego lipca tysiąc osiemset sześćdziesiątego szóstego roku, niemiecka wojna w Czeskim Raju, szaleństwo, szaleństwo, wiem, ma pan rację, drogi panie Kraus, całkowity nonsens, który jednak odsłania pewien sens, Cornus sanguinea, Aleja Umarłych. Musimy tam pójść.

Przytaknąłem, jak zawsze przytakiwałem, i pomyślałem to, co zawsze myślałem. Nie wytrzymam już dłużej z Winterbergiem.

– Wiem, już w porządku, troszkę spokojniej, wszystko jest dobrze, tak, nie jesteśmy na wojnie.

Otworzyłem piwo. Piana prysnęła na podłogę.

– Nie powinien pan tyle pić, bo inaczej znów będzie pan zamroczony, tak jak wczoraj i przedwczoraj, zwłoki piwoszy nie przedstawiają pięknego widoku, jak mawiał mój ojciec, a musiał to wiedzieć, widział wiele takich zwłok, a i sam lubił napić się piwa, smutne, smutne, to niedobrze, że pije pan tak dużo, to niezdrowe, to nieprzyzwoite, w ten sposób nie dożyje pan dziewięćdziesięciu dziewięciu lat, nie będzie mieć pan tylu lat co Republika Czechosłowacka, co spopielarnia w Reichenbergu, tak, tak, w ten sposób nie dożyje pan mojego wieku.

– Nie obchodzi mnie to, nie chcę mieć tylu lat, nie chcę, żeby mnie wszystko bolało.

– Mnie nic nie boli. Ciągle czuję się młodo, nie jestem przezroczysty.

– Przezroczysty?

– Przezroczysty. To znaczy dla kobiet.

– Nie rozumiem.

– Nieważne. Powinien pan mniej pić.

– A ja właśnie chcę pić. Lubię piwo. A pan też powinien pić więcej. Dziś jeszcze nic pan nie wypił.

– Wypiłem.

– Nie, nie wypił pan.

– Niech mi pan nie mówi, czy piję, czy nie, tak, tak, wiem, kiedy piję, a kiedy nie, tak, tak, może piję trochę za mało, ale pan, drogi panie Kraus, pije stanowczo za dużo.

– Ktoś musi. Tak mamy równowagę, jak zwykł mawiać mój ojciec. Jedni piją, a drudzy nie.

Pociąg jechał, a ja myślałem o tym, że nie chciałem znowu od razu zacząć z piciem. Nigdy nie piłem w czasie przeprawy. Zawsze dopiero po.

Piłem, żeby zapomnieć.

Żeby się uwolnić.

By zacząć od nowa przy kolejnej przeprawie.

Jednak tym razem było inaczej. To pierwsza przeprawa, której nie ukończyłem. I dlatego musiałem pić.

W przeciwnym razie już dawno bym nie żył i Winterberg też. Bez piwa zabiłbym go, a zaraz potem siebie samego, bo kto wytrzymałby tę idiotyczną podróż bez piwa? Nikt. Tylko ja.

Pociąg wił się wzdłuż jakiegoś strumienia, może to rzeczywiście była Bystrzyca, bo nagle konduktorka oznajmiła:

– Sadová.

Winterberg zerwał się z miejsca.

Dwa samotne, trochę krzywe tory. Opustoszały budynek stacji. I bezpański pies, który sikał pod wiatr.

Poza tym nic.

Wysiedliśmy jako jedyni. Pomogłem Winterbergowi przy wychodzeniu, co wcale mu się nie spodobało. Pociąg odjechał, zapaliłem papierosa.

– Nie powinien pan tyle palić, drogi panie Kraus – powiedział Winterberg i znów lekko zakaszlał.

Potem odetchnął zimnym, mroźnym powietrzem.

– Pięknie, jak tu pięknie. Coś pięknego wisi w powietrzu, tak, tak, poszczęściło nam się z pogodą, drogi panie Kraus. Bitwa rozegrała się wprawdzie w środku lata, mam nadzieję, że pan to wie, ale pogoda była wówczas taka, jak teraz w listopadzie, po kilku gorących dniach nastał taki dzień, jak na początku zimy, tak, tak, taki dzień jak dziś. To się nazywa załamanie pogody, do tego gęsta mgła i deszcz, tak, tak, a nadto jeszcze mgła wojny, tak, tak, tak musi być w czasie prawdziwego przewrotu, cudownie, cudownie, poszczęściło nam się z tą brzydką, listopadową pogodą, drogi panie Kraus. Uwielbiam złą pogodę, ponieważ wtedy jesteśmy na ogół sami w miejscach, które chcemy odwiedzić. Nie potrzeba mi żadnych turystów, nie, nie, co to, to nie, turyści są ślepi na historię, tak jak i pan, z panem też trudno rozmawia się na tematy historyczne.

– Idziemy?

– Słucham?

– Czy będzie jeszcze pan o czymś opowiadał?

Winterberg zamilkł na chwilę i przyglądał się opuszczonemu budynkowi stacji. Puste, powybijane okna. Zamurowane drzwi. Wilgotne, szare mury. Zapaliłem następnego papierosa, odszedłem kilka kroków i popatrzyłem na dwóch chłopaków w aucie na wiejskiej drodze, którzy spoglądali na nas, paląc i chichocząc.

– Pięknie, jak pięknie jest tu pod Königgrätz, dużo ładniej niż sobie wyobrażałem. Niech pan spojrzy, zaczyna padać śnieg. Moja ostatnia żona nie lubiła brzydkiej pogody, na urlop zawsze chciała jeździć nad morze, smutne, smutne, od samego początku nieporozumienie, drogi panie Kraus, nawet nie ma pan pojęcia, jakie mamy szczęście z tą złą pogodą. Moja Lenka kochała niepogodę i samotność, tak, tak, gdy przyszło się na świat w Reichenbergu, to trzeba kochać niepogodę i samotność, ciągle tylko deszcz, mgła i śnieg, często od października aż do kwietnia nic tylko śnieg, wiatr i samotność, to przez góry, które otaczają miasto niczym wysoki mur, tak, tak, i tak samo jest w całym kraju, gdy przyszło się na świat w Czechach, trzeba kochać niepogodę i samotność, z powodu złej pogody wielu ludzi popada w melancholię, czeska niepogoda wielu spośród naszych ziomków doprowadziła do obłędu, nieistotne, czy mówili po niemiecku, czy po czesku, tak, tak, Lenka jednak kochała brzydką pogodę, uwielbiała, gdy padał śnieg, tak jak teraz, tak, tak, moja Lenka, pierwsza kobieta na Księżycu.

Winterberg uspokoił się i popatrzył w niebo. To prawda, opadały na nas pierwsze delikatne płatki. Było mi zimno. Pomyślałem, że jutro obaj będziemy leżeć wychłodzeni w szpitalu, w końcu będę mógł ze spokojem napić się herbaty z rumem, Winterberga zabiorą helikopterem do Berlina, i będzie mógł sobie opowiadać, co mu się żywnie podoba. A ja, jak zawsze po przeprawie, utopię się wreszcie w wódce i piwie i o wszystkim zapomnę.

Pomyślałem, że może tu zostanę.

W tym kraju, który opuściłem.

Który musiałem opuścić.

Który mnie opuścił.

– Poszczęściło nam się z tą brzydką pogodą, cudownie, cudownie, rzecz jasna, wtedy nie było tu stacji, w tej części Czech dopiero później położono tory, ale to nie popsuje nam szyków, nie będzie nam przeszkadzać. Tam, niech pan spojrzy, przy głównej ulicy, to z pewnością gospoda! Prosta gospoda na polu bitwy, jak napisano w moim bedekerze, tak, tak, zupełnie jak wtedy, zupełnie jak w tysiąc dziewięćset trzynastym roku, gdy ukazała się moja książka, zupełnie jak w roku tysiąc osiemset sześćdziesiątym szóstym. Pójdziemy tam teraz, przed bitwą każdy żołnierz musi się wzmocnić, żołnierz armii ostatniej nadziei również, tak, tak, żołnierz taki jak pan, drogi panie Kraus, bo jako pielęgniarz nie może zaoferować pan nic poza odrobiną nadziei, ma pan rację. Zmieniać pieluchy umierającym, to pan potrafi. I więcej nic.

Wyjątkowo zgadzałem się z Winterbergiem.


Fragment książki Jaroslava Rudiša Ostatnia podróż Winterberga, wyd. Książkowe Klimaty, Wrocław 2021.

Czytaj również:

Diabeł z Wełtawy
i
Josef Lada, „Hastrman”, 1937 r.; zdjęcie: Mgr. Josef Lada, JosefLada.cz s.r.o.
Wiedza i niewiedza

Diabeł z Wełtawy

Marta Anna Zabłocka

Grecy mieli swojego Posejdona, Rzymianie Neptuna, a Czechom przypadł w udziale wodnik – co prawda bez trójzębu i rydwanu, za to z potężnym jak wodny żywioł potencjałem humorystycznym.

Można to sobie wyobrazić: jest ciepły wieczór, miły dla ucha szelest trzciny kołysanej wiat­rem. Wchodzisz do jeziora, chłodna woda przyjemnie obmywa ciało, zanurzasz się głębiej. Płyniesz spokojnie, gdy stopę muska jakaś roślina. Pewnie moczarka. Wzdragasz się, puls przyśpiesza. Dotyk paskudnych, szorstkich liś­ci się powtarza. Ciało przechodzi dreszcz, pojawia się gęsia skórka. Brzeg jest daleko. Nagle czujesz prąd z głębi jeziora. Zimno już nie odświeża, zatyka dech. Wracasz najszybciej, jak to możliwe. Kątem oka śledzisz pęcherzyki powietrza mącące lustro wody. Czy to przy dnie żerują leszcze, czy może wodnik przewrócił naczynie z duszą topielca?

Czytaj dalej