Płynny kształt kina
Przemyślenia

Płynny kształt kina

Jakub Popielecki
Czyta się 4 minuty

Nic dziwnego, że do Guillerma del Toro ustawiła się kolejka petentów, każdy z oskarżeniem o plagiat. Kształt wody to istna reżyserska cyrkowa sztuczka, popis żonglerki odległymi od siebie o lata świetlne gatunkami, cytatami i motywami: od starych horrorów o potworach do równie starych musicali, od zimnowojennych dramatów szpiegowskich do surrealistycznego arthouse’u, od cukierkowej baśni do aktualnego politycznego komentarza. Trochę Potwór z Czarnej Laguny (1954), trochę Amelia (2001), trochę Ukryte działania (2016); na poły symptom twórczej schizofrenii, na poły manifest. Del Toro wysyła bowiem w świat proste przesłanie, niczym morał z bajki: skoro gatunki mogą „rozmawiać” pomimo różnic – mogą i ludzie.

Reżyser zaczyna od rozmowy z sobą samym (do listy zarzutów o plagiat dodajcie autoplagiat). Podobnie jak w Labiryncie fauna (2006) znowu opowiada o wyalienowanej dziewczynie zaprzyjaźniającej się z nadprzyrodzonym bytem. Tym razem jego bohaterką jest Eliza (Sally Hawkins), niema sprzątaczka pracująca w tajnym rządowym laboratorium, która nawiązuje kontakt z trzymaną w niewoli tajemniczą ryboistotą (Doug Jones). Ale reżyser, choć ewidentnie wciąż mający słabość do fantastycznych stworów (i ich metaforycznego potencjału), zmienił tonację. Zamiast ponurej ballady o niemożliwości ucieczki w świat fantazji zainscenizował regularne love story, w którym fantazja manifestuje się jako cudowne porozumienie ponad podziałami. W efekcie owa „mała syrenka à rebours” to film równie paradoksalny co lista jego inspiracji. Niestroniący od momentów groteski, przemocy i traumy – ale zdecydowanie pozytywny. Rozgrywający się w trakcie zimnej wojny – a i tak ciepły.

Del Toro sam przyznał, że zamierzał opowiedzieć „baśń na trudne czasy”, musiał więc umiejscowić jej akcję w równie opresyjnych realiach. Postawił na wczesne lata 60., gdy wyścig zbrojeń między Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Radzieckim skutecznie podtrzymywał niską, konserwatywną  temperaturę, zamrażając świat w jaskrawych opozycjach: biały–czarny, nasz–obcy. Tak jest i w Kształcie wody, gdzie mikrokosmos rządowego laboratorium odzwierciedla ówczesną hierarchię społeczną. Del Toro stawia jednak układ na głowie, przyznając prawo głosu tym, których go pozbawiano: kobietom, czarnoskórym, homoseksualistom, szeroko rozumianym Innym. Potwór okazuje się czującą istotą, zdolną do kochania i bycia kochanym. Na prawdziwe monstrum wyrasta natomiast rządowy zwierzchnik Strickland (Michael Shannon), chodzący ideał swoich czasów: biały, męski, w cadillacu, z kwadratową szczęką, domkiem na przedmieściach, dziećmi i żoną, której w trakcie spółkowania – znacząco – zatyka usta. 

Można się czepiać, że del Toro zamienia jeden układ na drugi: zamiast kanciastej „konserwy” proponuje banalną przypowiastkę. Przecież baśnie bywają równie manichejskie co zimnowojenna propaganda: równie chętnie wskazują palcem i nazywają, co dobre, a co złe. Niby tak. Ale dobro reżysera nie jest wcale proste i nieskomplikowane, wręcz przeciwnie: to dobro wielości, różnorodności, dobro inkluzywne. Równie inkluzywne co jego styl, w którym intensywna scena suspensu jak gdyby nigdy nic może sąsiadować z dostojnym numerem musicalowym, a fantazyjny, czuły seks – z groteską i gore.

Nieprzypadkowo del Toro lokuje mieszkanie swojej bohaterki tuż nad salą kinową. Dla niego film – język, którym sam komunikuje się ze światem – stanowi dowód na to, że porozumienie ponad podziałami jest możliwe. Tylko spójrzcie, ile twórca osiąga bez użycia słów, za pomocą samych wizualnych sugestii (czasem też dźwiękowych – patrz: scena masturbacji) czy brawurowo niemego aktorstwa Sally Hawkins. W efekcie historia Elizy wydaje się nam opowiedziana (czytaj: zwerbalizowana) niczym bajka na dobranoc, choć w rzeczywistości jest raczej pokazana, niczym magiczna sztuczka. A taka „mowa bez słów” to właśnie coś jak – nie przymierzając – ów tytułowy kształt wody. Niby kształt, ale bez kształtu: płynny, elastyczny, tolerancyjny.

Czytaj również:

Lekcje z krańców świata
i
Werner Herzog na planie filmu „Inferno”; zdjęcie dzięki uprzejmości Netflix
Opowieści

Lekcje z krańców świata

Mateusz Demski

Werner Herzog zawsze miał w sobie gotowość do odkrycia czegoś niezwykłego, ale świat wciąż pozostaje dla niego wielką tajemnicą.

Natura była jego pasją od najwcześniejszych lat.

Czytaj dalej