Pokolenie MJ
Doznania

Pokolenie MJ

Jan Błaszczak
Czyta się 4 minuty

Dokumentalny serial Ostatni taniec przybliża ostatni sezon Michaela Jordana w Chicago Bulls. Największego zawodnika w historii NBA, który w latach 90. zmieniał nie tylko koszykówkę, lecz także setki polskich osiedli. 

Z powodzi 1997 r. pamiętam kosze ledwie wystające ponad taflę wody, która zalała kłodzki stadion. To jeden z raptem kilku obrazów, które zostały mi w głowie po tym kataklizmie. Nie bez przyczyny – kosze były ważne. Prawdę mówiąc, gdyby powódź tysiąclecia przyszła miesiąc wcześniej, mógłbym jej nie zauważyć. Jak zahipnotyzowany oglądałem wówczas kolejne wielkie finały Michaela Jordana i jego Chicago Bulls. Może największe, bo tym razem słynny MJ mierzył się nie tylko z pechowym duetem Stockton–Malone, lecz także z własnym organizmem. Podczas piątego, kluczowego dla rozgrywek meczu lider Chicago Bulls słaniał się na parkiecie, borykając się z silnym zatruciem pokarmowym. Mimo to słynne „flu game” zakończył z 38 punktami, wygrywając spotkanie i dopisując kolejny rozdział do swojej legendy. Zresztą czy ja naprawdę wierzyłem, że to nagromadzenie przeszkód może doprowadzić do porażki Bullsów? Zespołu z Jordanem? Prędzej uwierzyłbym, że za kilka tygodni moje miasto zniknie pod wodą.

Serial dokumentalny Ostatni taniec rozpoczyna się właśnie w tym momencie, kiedy ja w dalekim Kłodzku z osłupieniem patrzyłem na schowane pod wodą boisko. Udostępniona na platformie Netflix produkcja przybliża ostatni, pełen turbulencji sezon Michaela Jordana w Chicago. Już w pierwszym odcinku przyglądamy się tarciom wewnątrz klubu, który niedawno zdobył piąte mistrzostwo NBA. Mamy tu osobiste animozje i poważną kontuzję, rozbieżne wizje dotyczące przyszłości klubu i kłótnie o pieniądze. Jako 10-latek śledzący ligę za pośrednictwem telegazety i telewizyjnych retransmisji nie miałem o tym wszystkim zielonego pojęcia. Zresztą nawet gdybym to wszystko wiedział, uznałbym te sprawy za drugorzędne. Skoro MJ wychodził na parkiet w barwach Chicago Bulls, finał sezonu był łatwy do przewidzenia. Oczywiście, Jordan nie zdobywał pucharów w pojedynkę, ale bez niego nie dało się tego osiągnąć.

Łatwo pisać takie słowa z perspektywy czasu – zgoda. Zawodowi analitycy NBA mieli słuszność, zwracając uwagę, że wystarczyłoby lepsze wykonywanie rzutów osobistych przez New York Knicks (1993) lub Indiana Pacers (1998) i gablota Byków wyglądałaby inaczej. Wszystko to prawda, a jednak w przypadku kariery Jordana bardziej niż statystyki przekonuje mnie myślenie magiczne. Bo on sam wydawał się postacią z takiego porządku. W końcu sprawił, że ogólnopolskie stacje radiowe każdego ranka podawały wyniki wszystkich ligowych spotkań, a telewizja publiczna transmitowała nocne mecze. Że kłodzcy straganiarze zdywersyfikowali swoją ofertę i obok sprzedawanych Czechom na potęgę kołder wystawiali też koszulki z wprasowaną podobizną sportowca. Że w wieku 10 lat, mogłem nie wiedzieć, gdzie na mapie leży Piotrków, ale Milwaukee znalazłbym bez problemu. Wreszcie, Jordan był gigantem, dzięki któremu okoliczne klepiska i betonowe place obrastały koszami. Zawieszonymi wyżej lub niżej, zainstalowanymi na chwiejących się słupach lub wyrastającymi wprost z piłkarskich bramek. Zawsze obleganymi i zawsze bez siatki.

zdjęcie z planu "Ostatni taniec", Netflix
zdjęcie z planu „Ostatni taniec”, Netflix
zdjęcie z planu "Ostatni taniec", Netflix
zdjęcie z planu „Ostatni taniec”, Netflix
zdjęcie z planu "Ostatni taniec", Netflix
zdjęcie z planu „Ostatni taniec”, Netflix

Nie chcę deprecjonować talentu Barkleya i Pippena, Stocktona i Olajuwona, Paytona i Millera, ale myślę też, że bez Jordana mógłbym dziś nie wiedzieć o ich istnieniu. Tak jak nie znam nazwisk najwybitniejszych bejsbolistów czy futbolistów amerykańskich tamtej ery. Żadnej ery. Dzięki Jordanowi NBA było moją sprawą, rozgrywało się na moim osiedlu, rozgrywało się w mojej głowie. A jednak, kiedy za sprawą premiery Ostatni taniec wracam do tamtej ery, mam mieszane uczucia. Bo jeśli w Jordanie była boskość, to starotestamentowa. A może nawet ta rodem z Olimpu. Wszyscy w moim domu zgadzaliśmy się, że jest najwybitniejszym koszykarzem, ale nie wyobrażaliśmy sobie, że trzymamy kciuki za Bullsów. Może to ta polska przekora? Może małomiasteczkowa niechęć do tego, co wielkie? Grunt, że niczym ten biedny Prometeusz występowaliśmy przeciwko Jordanowi. I tak jak greckiemu bohaterowi wątroba odrastała tylko po to, by mogła zostać ponownie wydziobana, tak nam powracała co rok namiastka nadziei, by MJ mógł ją zgnieść w pierwszej połowie czerwca. Jordan uczył mnie więc nie tylko rzucać z półobrotu, lecz także trudnej kibicowskiej doli i świadomości, że są na świecie pewne stałe, z którymi nic nie zrobię.

Dlatego cieszyłem się, kiedy w 1999 r. ligę wygrali San Antonio Spurs. Zespół, którego młody lider był absolutnym przeciwieństwem samca alfa z Chicago. Nie było pewnie jednak przypadku w tym, że zanim Jordan znów wrócił do ligi, ja przestałem się nią interesować. Załapałem się jeszcze na słynny Mecz Gwiazd z 2000 r. (ciekawe, ile dzieciaków miało swój pierwszy kontakt z miękką pornografią za pośrednictwem nagrywanych im przez rodziców nocnych transmisji na DSF-ie) i to było na tyle. Nadal lubiłem grać w koszykówkę, ale NBA przestało dla mnie istnieć. Aż do 2015 r., kiedy podczas pobytu w Stanach postanowiłem spełnić swoje marzenie z dzieciństwa i pójść na mecz. Szybko okazało się, że jakaś część mózgu, w której przechowywałem statystyki, nazwiska i wyniki meczów, uaktywniła się i od tej pory znów pieczołowicie przetwarza koszykarskie dane. A co do samego meczu – Celtics podejmowali Bulls. Byki przegrały. Nic dziwnego, nie mieli Jordana.

ilustracja:  mitek.jpg
ilustracja: mitek.jpg

 

Czytaj również:

Organizacja Narodów Wymarzonych
i
Podczas World Culture Festival milion uczestników z całego świata celebrowało różnorodność i wspólnotę; zdjęcie: Archana Patchirajan
Złap oddech

Organizacja Narodów Wymarzonych

Reportaż z World Culture Festival 2023
Paulina Wilk

W ostatni piątek września kongresmeni na Kapitolu spierali się o dług publiczny. Nad krajem zawisła groźba bankructwa. A nieopodal, w samym centrum Waszyngtonu milion ludzi zanurzało się w łagodnej medytacji.

Media grzmiały od świtu. Wielu pracowników na państwowych posadach – od policjantów po muzealników – miało z dnia na dzień zostać bez centa. W Izbie Reprezentantów trwały gorączkowe negocjacje, na Kapitol wjeżdżały potężne czarne SUV-y z przyciemnionymi szybami oraz telewizyjne furgonetki. Miasto zamarło w napięciu.

Czytaj dalej