Poza apokalipsę i poczucie winy
i
Fragment okładki książki „Ziemia nie do życia. Nasza planeta po globalnym ociepleniu” Davida Wallace'a-Wellsa, Zysk i S-ka, 2019r.
Przemyślenia

Poza apokalipsę i poczucie winy

Agata Sikora
Czyta się 5 minut

Segreguję śmieci, ograniczam jedzenie mięsa (ostatnio słabiej), myślę dwa razy, zanim kupię bilety lotnicze. Tak, wiem, że to mało i że będzie strasznie – ale jednocześnie zdaję sobie sprawę, jak znikome jest znaczenie tych moich małych prywatnych wyborów wobec wielkiej gry polityki i biznesu.

Czy muszę zatem konfrontować się z kolejną wizją przyszłości, brzmiącą jak science fiction, a jednak opartą wyłącznie na science? Jak mogę na nią sensownie emocjonalnie zareagować: popaść w depresję? Wycofać się z kapitalizmu, a więc z życia społecznego? Szerzyć czarną nowinę, pouczając bliźnich lekkomyślnie sączących drinki przez plastikowe słomki?

W lecie 2017 r. „New York Magazine” opublikował artykuł The Uninhabitable Earth autorstwa dziennikarza Davida Wallace’a-Wellsa. Tekst wywołał burzę, a nawet – huragan. Czytelnicy zarzucali autorowi epatowanie wyrwanymi z kontekstu czarnymi scenariuszami i pytali o etyczny sens siania paniki. W odpowiedzi Wallace-Wells przedstawił rozszerzoną wersję eseju z przypisami odnoszącymi się do badań naukowych i rozbudowanymi komentarzami. Potem rozwinął swoje rozważania aż do rozmiaru książki – i tak dwa lata później ukazała się Ziemia nie do życia. Nasza planeta po globalnym ociepleniu (tłum. Jacek Spólny, Wydawnictwo Zysk i S-ka).

Oryginalny podtytuł brzmi A Story of the Future, a zatem jego tłumaczenie na polski jest mylące. Wallace-Wells pokazuje bowiem, że nie będzie żadnego „po”. Gdy to, co dziś uznajemy za „anomalię pogodową”, staje się nową normalnością, zmiana klimatu przekształca się w ramę wyznaczającą pole całemu ludzkiemu doświadczeniu – od diety po sztukę, od prywatnych decyzji prokreacyjnych po politykę publiczną, od drobnej przestępczości po globalne konflikty zbrojne. Zmiany, które niegdyś dokonywały się na przestrzeni epok geologicznych, teraz następują za życia jednego pokolenia (sytuacja, w której się znaleźliśmy, nie jest nieuniknioną konsekwencją XIX-wiecznej rewolucji przemysłowej, ale polityki ostatnich dwóch dekad; jeszcze w 2000 r. równowaga klimatu była do uratowania bez większych wyrzeczeń). Dziś możliwą skalę przyszłych spustoszeń możemy tylko szacować – warto jednak mieć świadomość, w jakim obszarze się poruszamy, co tu jest „optymizmem”, a co „pesymizmem”.

Im więcej punktów zwrotnych przekroczymy, tym więcej uruchomimy nieprzewidywalnych sprzężeń (np. topnienie Arktyki i Antarktydy nie tylko podnosi poziom oceanów, co skutkuje zalaniem gęsto zaludnionych terenów, ale również zmniejsza ilość lodu odbijającego światło słoneczne i dereguluje prądy oceaniczne, zaburzając mechanizm chłodzenia ziemi). Co może zatem czekać dzisiejsze noworodki na starość, zakładając, że w ogóle będzie im dane osiągnąć wiek 80 lat? Jeśli nic nie zrobimy i do 2100 r. średnia temperatura wzrośnie o 4° C (w stosunku do czasów przedindustrialnych), południe Europy, Bliski Wschód, najludniejsze tereny Australii, Afryki i Ameryki Południowej dotkną ekstremalne susze skutkujące ogromnym głodem. W Afryce Subsaharyjskiej nie da się już wyjść na dwór, nie ryzykując śmierci z przegrzania. Zwiększy się liczba i siła huraganów (już gwałtownie wzrosła), a temperatura, która dziś w Europie jawi się jako zbierająca śmiertelne żniwo fala gorąca (w 2003 r. – 2 tys. ofiar dziennie), stanie się nową letnią średnią.

Wersja optymistyczna? Jeśli dotrzymalibyśmy założeń porozumienia paryskiego z 2015 r., ograniczając ocieplenie poniżej 2° C (co wobec braku adekwatnych działań politycznych wydaje się bardzo mało prawdopodobne), z powierzchni ziemi znikną Malediwy, Wyspy Marshalla, większość Bangladeszu i południowej Florydy, Biały Dom i bazylika św. Marka. Woda z kranu w wielu miejscach przestanie być oczywistością. Do 2050 r. na ziemi będzie najprawdopodobniej około 200 mln migrantów klimatycznych – podczas gdy już milion osób uciekających przed wojną syryjską (też zresztą wywołaną przez suszę), do których dołączyli mieszkańcy przegrzewającej się Afryki, wystarczyło, by Unia Europejska pogrążyła się w politycznym kryzysie stawiającym pod znakiem zapytania przyszłość wspólnoty i liberalnej demokracji.

Pierwsza połowa Ziemi nie do życia to zatem nie tyle wizja czterech jeźdźców Apokalipsy, ile przegląd całej apokaliptycznej armii – śmierci z gorąca, głodu, pragnienia, na skutek powodzi, pożarów, zanieczyszczonego powietrza, tropikalnych chorób, permanentnego kryzysu ekonomicznego i wzrostu przemocy w życiu codziennym. Wierzyć w to, że w klimacie umiarkowanym „nas to nie dotyczy”, a nasze dzieci będą kwitły niczym oleandry nad Wisłą, to tyle, co wypuścić kilkulatka na autostradę, licząc, że będzie sprytny, a auta jakoś się zatrzymają.

Chcieliście przerażającego realizmu? No to go macie. Tyle że nie taki jest morał tej książki.

*

We wstępie autor zaznacza, że nie jest ekologiem. Je mięso, kupuje gadżety, uznaje wyższość człowieka nad zwierzętami. Podkreśla jednak, że porzucenie tego „świadomego złudzenia na temat zmiany klimatu”, w którym żyje większość z nas (i on sam), niekoniecznie prowadzi do konfrontacji z realnością. Miejsce zupełnego wyparcia problemu zajmują bowiem kulturowo ukształtowane opowieści wypaczające naszą zdolność do konstruktywnego działania.

Z jednej strony prowadząca do bierności wizja apokaliptyczna. Z drugiej, traktowanie degradacji środowiska jako alegorii, na którą patrzymy niejako z zewnątrz – tak jakby niedźwiedź na topniejącej krze był umoralniającym, oglądanym z dystansu obrazem, a nie elementem łańcucha zjawisk, które kształtują nasze życie. Z trzeciej, zakorzeniona w chrześcijaństwie etyka czystości i wyrzeczenia, w której „ekologiczne” wybory konsumpcyjne najbogatszych (i tak wytwarzających znacznie więcej CO2 niż „nieekologiczni” biedacy w krajach rozwijających się) stają się świadectwem moralności jednostki.

Tymczasem to nie prywatne wybory, nie poczucie winy i nie apokaliptyczne obrazy mogą odwrócić bieg wydarzeń, ale konfrontacja z realnością – tym, co niecenzurowana lękiem przed „alarmizmem” nauka mówi o naszym przyszłym świecie – i adekwatne do tej złożoności reakcje polityczne. Fakt, że to działania jednego tylko pokolenia doprowadziły nas do momentu, w którym stajemy u progu zagłady, paradoksalnie pozwala odzyskać poczucie sprawstwa. Nie da się już uniknąć obniżenia jakości życia miliardów ludzi (która poprawiła się skokowo dzięki odpowiedzialnej za zmianę klimatyczną industrializacji), ale możemy ograniczać jego skalę i odwrócić negatywne trendy w przyszłości. „Ocieplenie to przecież ludzki wynalazek. […] Choćby klimat sprawiał wrażenie układu poza kontrolą […] to my jesteśmy ich autorami. I jeszcze nie skończyliśmy pisać tej historii” – konkluduje autor.


 

Czytaj również:

Earthship – ziemianka na trudne czasy
i
Earthship w Wołownie, fot. Szymon Wójcik
Marzenia o lepszym świecie

Earthship – ziemianka na trudne czasy

Aleksandra Kozłowska

Wyłania się spośród łąk Wołowna niczym organiczna rzeźba. Boczne ściany z gliny i butelek, plecy wsparte o zarośnięty trawą pagór, przeszklony front przysłonięty bujną zielenią. To jeden z nielicznych polskich earthshipów – „ziemnych statków” budowanych z opon i surowców wtórnych.

Pomysłodawcą i kapitanem earthshipa w Wołownie na Warmii jest Maciej Wójcik. W swoim „statku” przetrwał już pierwszą zimę. Ale ja przyjeżdżam do nich w gorący letni dzień. Na przywitanie wybiegają psy: Dewa i Idi, gospodarz zaprasza do środka. Przy okrągłym drewnianym stole pijemy herbatę ze świeżo zerwanych liści mięty. Podaje ją Zuza, córka przyjaciela Maćka. Później w letniej kuchni, ukrytej w cieniu gęstej zieleni wspólnie z Szymonem przygotuje fantastyczny makaron z warzywami po tajsku. Najpierw jednak ja też chcę popracować. Majlo, chłopak z okolicy, pasjonat budownictwa i rolnictwa naturalnego przywozi taczkę gliny, której nakopał przed earthshipem. Dolewa wody, miesza łopatą. Szymon i Klementyna wcześniej pocięli już butelki na pół, posklejali je taśmą, by powstały równe „klocki”. Butelki są po piwie: zielone i brązowe, do tego trochę „maryjek” po słodkim winie Liebfraumilch. Wmurowane w ściany tworzą malowniczą mozaikę świetlików. Właśnie powstaje ściana dzieląca kuchnio-salon od sypialni Szymona.

Czytaj dalej