Każdy fan Kendricka Lamara wie, kim był 2Pac. Każdy fan J. Cole’a wie, kim jest Nas. Myślę jednak, że wielu fanów Red Hot Chili Peppers, Rage Against The Machine czy Franz Ferdinand nie ma pojęcia, kim był Andy Gill. I nie świadczy to źle o słuchaczach, ale o zespołach, które nie zadbały, by oddać sprawiedliwość zespołowi, bez którego nie byłoby ich na scenie.
Był sierpień 2011 r. W strefie mediów operatorzy ZDF-u rozstawiali się powoli, więc na wywiad z Andym Gillem wszedłem z marszu. Może z tego powodu nie zdążyłem poczuć podniosłości tej chwili. A może to specyfika festiwali, na których wszystko dzieje się tak szybko, że refleksja przychodzi po czasie. Dobrze pamiętam natomiast swoją ekscytację, gdy gitarzysta Gang Of Four zaczął w bezceremonialny sposób dzielić się spostrzeżeniami na temat zespołów, które zbudowały karierę na pomysłach jego grupy. A było ich całkiem sporo. O fali dance-punkowych grup typu The Rapture czy Franz Ferdinand mówił z pewną sympatią, bo pożyczały, ale „w granicach przyzwoitości”. Inaczej niż Red Hot Chili Peppers, którzy – jak twierdził – latami klonowali piosenki Gang Of Four. Specjalnie się zresztą z tym nie kryli. Jako dowód Gill wspomniał o przypadkowym spotkaniu z Flea na wernisażu wystawy Damiena Hirsta. Podczas sympatycznej rozmowy basista miał wypalić: „Andy, właściwie to nie mam pojęcia, dlaczego nigdy nas nie pozwaliście!”.
Trudno mi sobie wyobrazić, by zespół założony przez studentów ASP, którzy w swoich piosenkach analizowali napięcia pomiędzy sztuką a rozrywką, lifestylem a polityką, spieszył się do składania pozwów. Nie zmienia to faktu, że kiedy Gill usłyszał Can’t Stop, miał złapać się za głowę, nie dowierzając w to, co słyszy. Muzycy Red Hot Chili Peppers specjalnie się tym pewnie nie przejmowali. Dobre samopoczucie Andy’ego Gilla nie znajdowało się wysoko w hierarchii ich priorytetów. Nic dziwnego, bo nie najlepiej wspominali ich pierwsze z nim spotkanie. Amerykanie, którzy – jak wieść niesie – założyli swój zespół pod wpływem impulsu, jaki dała im piosenka Not Great Men zespołu Gang Of Four, zaproponowali gitarzyście rolę producenta ich debiutanckiej płyty. Wówczas szybko okazało się, że ich pomysły trochę się – mówiąc delikatnie – rozmijają. W swojej biografii Anthony Kiedis wspominał na przykład traumatyczny moment podczas prac nad debiutem, gdy odnalazł notatnik Gilla. W nim zaś uwagi do poszczególnych piosenek Red Hot Chili Peppers. Utwór pt. Police Helicopter Gill skomentował krótko: „gówno”.
Animozje czy osobiste porachunki nie zmieniają faktu, że ogromna rzesza muzyków czerpała garściami z łączących funk i dub z punk-rockiem wizjonerskich kompozycji Gang Of Four. Spory dług mają u nich nie tylko Flea i John Frusciante, ale także Tom Morello, waszyngtońska scena punkowa z Fugazi na czele, a także cała fala odgrzewających post-punk zespołów pokroju Franz Ferdinand, Bloc Party czy The Rapture. A jednak pomimo tak olbrzymiego wpływu na popkulturę Gang Of Four musieli zadowolić się statusem ulubieńców krytyki. Do mainstreamu mogli wejść już wcześniej, dzięki uczestnictwu w programie „Top of The Pops”, ale ostatecznie odmówili, kiedy producenci zażądali ocenzurowania piosenki At Home He’s A Tourist. Drugą szansę na wejście do zbiorowej świadomości mogli dać niezliczeni protegowani. Nic takiego się jednak nie stało. Myślę, że obowiązujący po rewolucji punkowej dogmat indywidualizmu i unikatowości nie pozwalał młodszym kolegom oddać Gang Of Four należnej im sprawiedliwości. Dopiero po przedwczesnej śmierci Gilla gitarzyści, którzy zawdzięczają mu karierę, opublikowali garść łzawych wpisów. Komentarzy, w których chodziło jednak jedynie o autopromocję, bo gdyby chodziło o cokolwiek innego, to pojawiałyby się one wiele, wiele lat wcześniej.
No dobrze, ale jak właściwie miałoby wyglądać takie oddanie sprawiedliwości? Zastanawiałem się nad tym przez chwilę, by znów przypomnieć sobie sierpień 2011 r. Od czasu mojej rozmowy z Gillem minęły dwa tygodnie. Byłem w Czechach, gdzie kończył się właśnie Hip-Hop Kemp. Być może to kwestia imprezowego klimatu samego festiwalu, ale zapamiętałem z niego głównie wypominki. Nieustanne grzebanie w przeszłości gatunku. Niezależnie od tego, kto wchodził na scenę, oczywiste było, że w pewnym momencie przemieni się w mickiewiczowskiego Guślarza. W wiecznie ujaranym rytuale przyzywaliśmy więc duchy Biggiego i 2Paca, ODB i J Dilli, Guru i Warrena G. Po pewnym czasie wydawało mi się to już przerysowane i po prostu męczące, ale wpisywało się jednak w specyfikę hip-hopu. Sceny, gdzie w dobrym tonie jest powołać się na ojców założycieli, wrzucić sampel ze swojej ulubionej płyty lub po prostu zamienić swój koncert w jedno wielkie karaoke największych rapowych przebojów. I oczywiście tu też można popaść w przesadę. Bo mój uśmiech budzi przykładowy nastolatek spod Raciborza, który w wywiadzie dla lokalnego radia mówi z dumą, że czuje się spadkobiercą 2Paca. Ale chyba lepiej tak, niż gdyby twierdził, że ten cały hip-hop to wymyślił od początku do końca na długiej przerwie z kolegami z siódmej „b”.