Śmiej się śmiało! Śmiej się śmiało!
i
ilustracja: Michał Loba
Przemyślenia

Śmiej się śmiało!

Maria Hawranek
Czyta się 15 minut

Z Sebastianem Gendrym, cha cha charyzmatycznym propagatorem pewnej arcypoważnej metody wzmacniającej układ odpornościowy, zupełnie serio rozmawia Maria Hawranek.

Maria Hawranek: Podobno nie jesteś zabawny.

Sebastian Gendry: Niestety. Nie potrafię rozśmieszyć publiczności.

A mimo to sprawiasz, że wszyscy się śmieją.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Słowo „śmiech” po angielsku, francusku czy polsku tak naprawdę nic nie znaczy. Kiedy mówisz, że ćwiczysz, co właściwie masz na myśli – spacer czy maraton? Musimy być bardziej precyzyjni. W sumie istnieje aż pięć rodzajów śmiechu. Kulturowo najłatwiej nam rozpoznać śmiech spontaniczny, który pojawia się np. wtedy, gdy reagujemy na coś zabawnego.

Jakie są te pozostałe rodzaje śmiechu?

Drugi to śmiech stymulowany, ­czyli efekt konkretnego działania, np. gilgotek. Pobudzanie kogoś do śmie­chu w ten sposób jest w porządku tylko wtedy, kiedy ta osoba może powiedzieć „nie”. Trzeci rodzaj to śmiech wywołany, o charakterze chemicznym. Powoduje go np. wdychanie podtlenku azotu i służy on wyłącznie celom medycznym. Czwarty to śmiech patologiczny, kiedy ktoś nie może się od niego powstrzymać.

Jak Joker?

Nie do końca. U niego była to raczej ekspresja bólu. Na śmiech patologiczny, wymagający farmakoterapii, cierpi niewielki procent osób po uszkodzeniu mózgu, np. w wyniku udaru lub choroby Alzheimera. I w końcu kategoria piąta – śmiech intencjonalny, dobrowolny, który wykorzystuję w swojej pracy. Możesz się na niego świadomie zdecydować. Ten ­rodzaj śmiechu to najprostszy sposób, by zajrzeć do własnej wewnętrznej apte­ki i uruchomić w sobie dobroczynną chemię. W latach 70. opisała go ­amerykańska psycholożka Annette Goodheart jako sposób leczenia umysłu, a zrobiło się o nim głośno dzięki ćwiczeniom hinduskiej jogi śmiechu, która w ciągu dwóch ostatnich dekad zainspirowała tysiące ­klubów śmiechu na świecie.

Czy ten śmiech intencjonalny nie jest po prostu wymuszony? Sztuczny?

Słowa są ekstremalnie ważne: zmuszanie się to zły pomysł – ty sobie na ten śmiech pozwalasz. Nie chodzi też o to, by go udawać – ty naprawdę chcesz się śmiać, wybierasz to świadomie. Świat terapii śmiechem jest całkowicie kontrkulturowy: wszyscy się zgadzają, że śmiech wprawia nas w dobre samopoczucie, że to przyjemna aktywność, a zarazem pierwsza, z której rezygnujemy, kiedy tylko życie zaczyna się nam komplikować. Czy to nie dziwne, że do śmiechu trzeba przekonywać? Ja używam go jako narzędzia do pracy nad intencją, podejściem. Z tej perspektywy możesz wybrać uśmiech. Właśnie wtedy, gdy ulegasz różnym emocjom skrytym w najciemniejszych zakamarkach swojej duszy, najbardziej potrzebujesz równowagi i działania.

Czyli jest mi smutno, więc się pośmieję?

Oczywiście jest czas na smutek i czas na płacz. Śmiech też doprowadzi cię do łez, ale będą one oczyszczające. Nasze myśli nie funkcjonują w próżni, nie zanurzamy się nagle w chmurach smutku lub radości. Żyjemy w materialnym świecie, każdy z nas ma ciało, nasze myśli są wynikiem połączenia elektrycznego i chemicznego między neuronami. Wszystko jest ze sobą powiązane. To, jak się zachowuję, wpływa na moje samopoczucie, a to z kolei oddziałuje na to, co myślę. Nie twierdzę, że osoby pogrążone w depresji cierpią na nią z własnej winy, ale że łatwo stworzyć wokół siebie aurę złości, smutku i cierpienia. Wiesz, na czym polega metaprogramowanie?

Mniej więcej.

Komputer ma działający software, ale nad nim rozciąga się jeszcze cały system – metaprogram. W naszym przypadku ten metaprogram nazywa się poczuciem umiejscowienia kontroli. W latach 60. Julian Rotter zauważył, że człowiek od urodzenia aż do śmierci uczy się wierzyć, że sam kieruje własnym życiem albo że o tym, co go spotyka, decydują czynniki niezależne, takie jak los, szczęście, pech, Bóg lub przeznaczenie. A zatem pytanie brzmi: czy to ja dowodzę swoim życiem, czy odpowiada za nie coś innego? Czy życie mi się przydarza, czy też to ja w pełni nim żyję? Czy jeśli mam raka, jest to błogosławieństwem czy przekleństwem? Jeśli złamię nogę, to dobrze czy źle? Każdy z nas sam odpowiada na podobne pytania. Tymczasem ja dostrzegam, że żyjemy w kulturze ofiar – to nie ja, to oni mi to zrobili. Większość ludzi funkcjonuje w paradygmacie: „życie mi się przydarza”. Ja staram się przepchnąć to drugie podejście, które oznacza, że każdy z nas ma wybór – może wybrać śmiech, wyrazić siebie w najlepszy sposób. A cały wic polega na tym, że gdy się śmiejesz, to wszystko się zmienia.

Mieszkasz w Kalifornii, a Stany są uznawane za ojczyznę powierzchownego, nakładanego jak maska na twarz uśmiechu. I on chyba za dobrze nie działa?

Wręcz przeciwnie – dołuje! Zrób ze mną proste ćwiczenie.

Dobrze.

Nie będziemy rozmawiać. Pokaż mi swój najlepszy uśmiech, użyj do tego całej twarzy, oczu. W głowie powtarzaj najpierw sobie, że nic nas nie łączy i w ogóle cię nie obchodzę. (mija 10 sekund) Dobrze, a teraz pokaż mi jeszcze raz ten sam uśmiech, ale patrząc na mnie, powtarzaj w myślach: „Mamy ze sobą coś wspólnego, jeszcze nie wiem co, ale bardzo chciałabym to wiedzieć”. Jaka jest różnica?

Ten drugi uśmiech czuje się ­naprawdę.

No właśnie! W niektórych miejscach pracy trzeba się uśmiechać nawet w trudne dni. To prowadzi do zmęczenia mięśni i poczucia dezintegracji, bo w głębi duszy wiesz, że jesteś nieszczęśliwa, a udawanie sprawia, że czujesz się jeszcze gorzej. Nie chodzi więc tak naprawdę o to, co robisz, ale o to, jakie masz podejście – o intencję, jak w naszym ćwiczeniu. Bo przecież zawsze możemy się do kogoś uśmiechnąć. Ale jeśli utknęłaś, mierzysz się z ogromnymi wyzwaniami, możesz nie mieć na to ochoty. A z drugiej strony – czemu nie? Dlaczego chcesz być tak bardzo przywiązana do swoich problemów? Ludzie często utwierdzają się w przekonaniu, że są ofiarami, i tłumaczą sobie oraz innym, dlaczego nic nie może się zmienić. Powtarzają wtedy: „Wiesz, kim jestem, przez co przeszedłem?”.

A dlaczego w ogóle warto ten śmiech w sobie wzbudzić?

Korzyści ze śmiechu są liczne i naukowo udowodnione. Jak wiemy, ciało to masa komórek, a każda z nich potrzebuje tlenu. Śmiech wprowadza więcej tlenu do dołu płuc, a tam absorpcja przebiega lepiej niż na górze. Zwierzęta, które szybko oddychają, wcześniej umierają, jak ptaki czy myszy. Długo zaś żyją te, które oddychają wolno, np. słonie i żółwie. Śmiech ćwiczy mięśnie twarzy, klatki piersiowej, brzucha i szkieletowe, uruchamia przeponę, zwalnia tempo bicia serca, przez co spada ciśnienie, poprawia się krążenie i metabolizm. Szybko czujemy się jednocześnie bardziej zrelaksowani i energetycznie naładowani. Śmiech uruchamia też w mózgu wydzielanie serotoniny, endorfin, dopaminy, które są odpowiedzialne m.in. za nasze poczucie szczęścia, tolerancję, empatię. Poprawiają nam się zdolności intelektualne, myśli są bardziej spójne, lepiej znosimy ból. Śmiech powoduje w mózgu fale podobne do tych, które pojawiają się w trakcie głębokiej medytacji. No i wzmacnia odporność – aktywna przepona uruchamia przepływ limfy. Układ limfatyczny w przeciwieństwie do krwionośnego nie ma pompy w postaci serca, jego ruch bierze się z naszego ruchu, głównie z oddechu. A kiedy krążenie limfy jest lepsze, wzmacnia się cały system odpornoś­ciowy. Jeśli ciągle płytko oddychasz, choroba to tylko kwestia czasu. Jeśli się nie ruszasz – też. Siedzenie zabija. Jeśli siedzisz dłużej niż sześć godzin dziennie, ma to na ciebie gorszy wpływ niż palenie. Dlatego śmiech to doskonałe narzędzie, stacjonarny jogging, idealny dla wszystkich bez względu na wiek i kondycję. Jest błogosławieństwem dla tych, którzy nie mogą się ruszać, bo np. znajdują się w szpitalach czy domach opieki.

Podobno nie chorowałeś już od 23 lat.

Tak. Oczywiście jeśli brakuje mi snu, nie odżywiam się regularnie, choćby z powodu podróży, pojawiają się zwiastuny infekcji, np. lekki ból gardła, który przechodzi po dwóch dniach śmiechowej interwencji. Nie możesz powiedzieć, że śmiech jest najlepszym lekarstwem, bo nie da się tego udowodnić. To po pierwsze. A po drugie, nie twierdzę – i mam nadzieję, że nikt tego nie robi – jakoby śmiech był medycyną alternatywną. O nie! To raczej forma medycyny komplementarnej, sposób na to, by dbać o swój dobrostan.

A jak to właściwie działa?

Wyobraź sobie, że jesz cytrynę. Im bardziej żywe jest to wyobrażenie, tym bardziej się krzywisz. Ciało nie wie, że nie masz cytryny w ustach. Tak samo jest ze śmiechem: twój umysł będzie znał różnicę między śmiechem stymulowanym a spontanicznym, ale ciało nie. Ono potrafi tylko czuć. Dlatego korzyści ze śmiechu są zależne od jego długości, częstości, intensywności, ale nie od tego, co go wywołuje.

To wszystko jest dobrze udokumentowane naukowo?

Nauka o śmiechu jest młoda i słaba, a jednocześnie stara i silna. Dekady badań łączy tylko jedno: słowo „śmiech”, które – jak już wiemy – może być różnie definiowane. Z jednej strony badania te wydają się słabe, bo niezależne, nieduplikowane. A z drugiej strony istnieje mnóstwo dowodów na to, że bez żadnych wątpliwości śmiech wpływa korzystnie na nasze zdrowie i jest doskonałym przykładem medycyny komplementarnej, która wzbogaca wszelkie formy leczenia. Rak, choroba Parkinsona, depresja czy jakakolwiek doleg­liwość – bierz swoje leki i śmiej się, a zauważysz znaczącą zmianę. Część osób ze środowiska medycznego już to dostrzega, czasem nawet całe instytucje, np. mój kolega z Francji podpisał kontrakt na zajęcia z jogi śmiechu w lokalnych klinikach. Ale ciągle jeszcze są to pojedyncze przypadki, na upowszechnienie śmiechu w medycynie potrzebujemy kolejnych 10–20 lat. Na mnie największe wrażenie robią ludzie cierpiący na chorobę Parkinsona. Przychodzą na sesję i cali się trzęsą. Po 60 minutach wychodzą wyprostowani, bez drgań, bo ich mózg otrzymał porządną dawkę dopaminy.

Niesamowite. A mógłbyś opowiedzieć o jakiejś konkretnej osobie, która odniosła korzyści zdrowotne ze śmiechu?

Takich przypadków jest mnóstwo, w każdym kraju, gdzie można się zapisać na zajęcia z jogi śmiechu. Najbardziej znana jest historia Merva Neala z Australii. Od dziecka miał on obsesję na punkcie pieniędzy, chciał zostać multimilionerem przed 45. rokiem życia. Osiągnął to, sprzedał firmę i w końcu poszedł na badanie – od dawna budził się na zakrwawionej poduszce, a jego ciało pokrywały siniaki. Po kilku godzinach dzwonią do niego ze szpitala: „Gdzie pan jest?”. „W biurze” – odpowiada Merv. „To proszę tam zostać, wysyłamy po pana karetkę”. Facet nie zgadza się na to, by położyć się na leżance, jedzie za karetką swoim samochodem, wypiera całe to zdarzenie. W szpitalu idzie obok przeznaczonego dla siebie wózka. Po dalszych badaniach słyszy: „Pan nie ma prawa żyć”. Lekarze wysyłają go do domu z zaleceniem, by zrobił 4F: pożegnał się z przyjaciółmi, rodziną, uporządkował finanse i zorganizował własny pogrzeb (z angielskiego: Family, Friends, Finances, Funeral). Zdiagnozowano u niego niedokrwis­tość aplastyczną, która prowadzi do stopniowego obniżenia liczby komórek we krwi.

No i?

I on się z tego wszystkiego zaczyna histerycznie śmiać! Przecież to absurdalne, a my często tak właśnie reagujemy na absurd. Merv przez całe życie harował, by osiągnąć to, co ma, a teraz wszystko zostaje mu odebrane. Śmieje się więc u lekarza i po powrocie do domu – robi to tak długo, aż mdleje z wyczerpania. Potem dzwoni do przyjaciół i pyta: „Hej, co robicie w niedzielę? Bo wtedy jest mój pogrzeb”. I cały czas się śmieje. W poniedziałek przychodzi do lekarza i mówi: „Panie doktorze, jeszcze żyję, co mam robić?”. Ten zaleca, by Merv po prostu robił to, co mu pomaga. Facet kupuje psa, wychodzi z nim na spacery, śmieje się i do śmiechu zachęca innych. Od lat. Nauka śmiechu w dużej mierze opiera się na indywidualnych przypadkach; to, że ktoś wyzdrowiał, nie oznacza, że to samo spotka kogoś innego, bo wpływa na nas wiele rzeczy. Takich historii jest mnóstwo.

Wymień, proszę, jeszcze kilka.

Gita Fendelman cierpi na chorobę Parkinsona, prowadzi zajęcia z jogi śmiechu. Andréa Crisp, która owdowiała przed trzydziestką, choruje na fibromialgię i depresję sezonową. No i moja wielka inspiracja­ – Jacque­line Domhoff z Peru. Już nie żyje, ale kiedy zdiagnozowano u niej zaawansowanego raka na obu jajnikach, usłyszała, że ma przed sobą zaledwie kilka miesięcy życia. Śmiała się przez ten czas w klubach śmiechu. Torbiel zniknęła, a Jacqueline żyła jeszcze przez sześć lat i założyła Szpital Radości.

W przemówieniu na konferencji TED przyznałeś, że Ty też musiałeś po raz drugi przeżyć załamanie nerwowe, by w końcu spróbować śmiechu.

Pierwszy raz przeczytałem o doktorze Madanie Katarii i jodze śmiechu w 1998 r. i pamiętam dokładnie, co sobie wtedy pomyślałem: „To jakiś totalny idiotyzm, bez sensu próbować”. Dopiero po sześciu latach – pełnych bólu, smutku i stresu – uświadomiłem sobie, że sam w zasadzie nigdy się nie śmieję, podczas gdy ci domniemani idioci, którzy spotykają się codziennie w parkach Bombaju i razem się śmieją, zyskują szereg istotnych korzyści zdrowotnych. Jak wiesz, po studiach chciałem podróżować, ale zależało mi też na tym, by zarobić pieniądze. Mieliśmy z kolegami pomysł na biznes i udało się nam go rozkręcić. I choć planowałem odejść po tym, jak zarobię milion funtów, wciągnęło mnie to. W wieku 35 lat byłem wypalony zawodowo, rozwiedziony, czułem się przegrany na każdym froncie. Wsiadłem do samolotu z Los Angeles do Bombaju. Pierwszego dnia po sesji z doktorem Katarią w końcu się wyspałem. Połączyłem się z ludźmi na głębszym poziomie niż kiedykolwiek, choć nawet ich nie znałem!

No to wyobraźmy sobie, że spotykamy się na sesję śmiechu. Jak przestać myśleć o tym, że dziwnie tak się śmiać jak głupi do sera? Jak przestać się oceniać?

Ciężko jest jednocześnie czuć się niewystarczająco dobrym albo obawiać się reakcji innych ludzi i zaangażować się w działanie, które pokazuje coś przeciwnego – jak śmiech. Narysuję ci coś. Ludzki umysł w ciągu całego naszego życia funkcjonuje na linii poziomej. Trochę przypomina to lot dualistycznym samolotem: po jednej stronie kontinuum jest to, co lubię, a po drugiej – to, czego nie lubię. Po drodze (Sebastian stawia krzyżyki na kresce) raz jestem smutny, a raz szczęśliwy; te doświadczenia układamy sobie na linii pionowej. (teraz Sebastian rysuje pionową linię, która przecina poziomą pod kątem prostym) Ludzkie ciało żyje w pionie – nie może myśleć, jest tylko tu i teraz. Ból czy radość odczuwasz jedynie w danej chwili. Ale będziesz o nich pamiętać i zaznaczać je sobie na tej poziomej linii. Pytasz o to, jak przestać myśleć o czymś, że jest dziwne. Sam ten koncept funkcjonuje tylko w umyśle. Jeśli przejdziesz od myślenia do robienia, problem znika.

A w trakcie sesji wykonujesz szereg ćwiczeń.

No właśnie. To taki semihipnotyczny proces, ćwiczenie za ćwiczeniem. Podnieś ręce do góry i powiedz: „Yes!”

Yes!

Zanim zdążysz pomyśleć, czy to dobre, czy złe, już wykonujesz następne ćwiczenie i kolejne. Nim się zorientujesz, poczujesz się lepiej. Niektóre interakcje w grupie trwają kilka sekund, inne – po 30–40 sekund. Zwykle 5–10 minut aktywności fizycznej wystarcza na uruchomienie chemii, która zmienia nasze samopoczucie, a w konsekwencji – myśli. Jeśli poskaczesz teraz przez 10 minut, to też pod koniec naszej rozmowy będziesz czuć się inaczej, bardziej zrelaksowana, naenergetyzowana, chociażby z powodu tlenowego odurzenia. Po sesji śmiechu zmieni się również to, jak mnie postrzegasz, nie będziemy już sobie tacy obcy. Umysł bardziej nastawi się na to, co tu i teraz, powoli zaczniesz funkcjonować poza czasem, przestaniesz myśleć o tym, że jesteś zła, zestresowana z powodu czegoś, co się stało w przeszłości, albo zaniepokojona tym, co dopiero się wydarzy. Jeśli uwalniasz się od kategorii czasu i przestajesz o nim myśleć, wchodzisz w świat potencjału i zaczynasz powtarzać sobie: „Czuję się dobrze, jestem kompletna, a świat jest bezpieczny. Co mogę teraz zrobić?”.

Czyli śmiech jest narzędziem.

Tak, chodzi o podniesienie w sobie poziomu energii. Śmiech jest deklaracją niepodległości – uwalnia od strachu, stresu, niepokoju i innych podobnych uczuć. Z mojej perspektywy nie tak istotne jest to, co dzieje się w świecie, jak to, w jaki sposób tego doświadczasz. Nie możesz kontrolować tego, co ci się przydarzy, ale możesz wybrać, co z tym zrobisz.

Czym różni się joga śmiechu od Twojego autorskiego konceptu laughter wellness?

Świat jogi śmiechu jest bardzo różnorodny. Po doświadczeniu w Indiach wróciłem do Stanów i czytałem, doświadczałem, zgłębiałem temat. Joga śmiechu stawia sobie za cel połączenie się z wewnętrznym dzieckiem, stosuje wiele zabawowych technik, m.in. charakterystyczny śmiech lwa. Ja stworzyłem pojęcie laughter wellness, czyli śmiechowego dobrostanu, które jest nieco bardziej mainstreamowe i łatwiej z nim dotrzeć do środowisk profesjonalnych: korporacji, szpitali, placówek edukacyjnych, z którymi współpracuję. Laughter wellness włącza śmiech w proces rozwoju personalnego. Śmiech jako wyrażenie najlepszej części tego, kim jesteś. To też bardzo prosty trik, który pomaga nam na powrót zobaczyć w sobie i w drugim człowieka.

I być szczęśliwym?

Nie da się zracjonalizować radości, bo jest ona doświadczeniem. A szczęście to koncept. Powiedziałbym nawet, że bardzo szkodliwy.

Jak to?

Szczęście umieszcza cię znowu w ramach opozycji: jestem szczęśliwy albo nieszczęśliwy. Krwawiliśmy wcześniej i będziemy krwawić znowu, tak wygląda życie, tyle że to nic złego. Naszym celem nie jest szczęście, ale spokój ducha, umysłu. To bycie najlepszym, jakim możesz być tu i teraz. Z tym, co akurat masz. A szczęście to koncept, który każe nam myśleć, że jutro będzie lepiej. Ale jutro nigdy nie nadejdzie! Ono już jest – teraz.

To wszystko brzmi jak nauki starego Dalekiego Wschodu.

Ależ skąd! To spadek po naszych przodkach z całego świata. Wszyscy oni mieli tę wiedzę, tak został zaprojektowany cały nasz gatunek. Wyznawcy taoizmu czy Budda jedynie zwerbalizowali coś, czego doświadczyło wielu ludzi, dawni Polacy pewnie też. Uważam, że nie ma w nas niczego do naprawy, nikt nie jest zepsuty. Zdaniem dalajlamy nie istnieje sytuacja, która byłaby zła z każdego punktu widzenia. Jeśli zaakceptujesz swój ból, on w końcu odejdzie. Dzięki badaniom naukowym dotyczącym sposobów radzenia sobie z bólem wiemy, że 93–95% bólu jest w głowie. Nie chodzi mi o to, aby lekceważyć to doznanie, ale byśmy mieli świadomość, że zachodzi ono głównie w naszym umyśle. Z bólem jest jak z wodą: kiedy zablokujesz jej przepływ, tworzy się ciśnienie, które tylko pogarsza sytuację. Jeśli jednak płyniesz razem z bólem, smutkiem, jeśli go obejmiesz, on znika. Wszystko, co odpychasz, wróci. Widzisz ten dzwonek?

Taki typowo świąteczny. Kojarzy się z piosenką Jingle Bells.

Jakie jest jego przesłanie? Zobacz: jeśli go odpowiednio trzymam, wydaje z siebie dźwięk, a jeśli go ściskam w dłoni, pozostaje cichy. Ty i ja jesteśmy właśnie takimi dzwonkami. A napięcie, które odbiera nam głos, to stres i nadmierne myślenie. Nie możesz dodać śmiechu, radości do swojego życia. One już tam są. Dadzą o sobie znać, gdy tylko puścisz to, co je przytrzymuje. Śmiejąc się, nic nowego nie dodajemy, a jedynie zwalniamy pewną sztuczną blokadę, którą sami na siebie założyliśmy. Masz wtedy poczucie lekkości, rośniesz w sobie. „Nie rozumiem do końca, co się stało, ale czuję się świetnie” – tyle razy słyszałem podobne wyznania. Ostatnio podszedł do mnie mężczyzna i powiedział: „W końcu czuję się dobrze. Mój syn miał wypadek samochodowy w zeszłym tygodniu. Nie wiem, czy przeżyje. Ale teraz w końcu mogę oddychać, nie czuję lęku”.

Jak w takim razie ten śmiech praktykować, by odczuć jego dobre skutki? Jak często? Z kimś? Samemu?

Nasze ciało jest zaprogramowane do tego, by się śmiać. Śmiech to narzędzie socjalizacji. Łatwiej jest robić to w grupie niż samemu. Dzieci nie śmieją się więcej dlatego, że są niedojrzałe i nie mają takich zmartwień jak dorośli, ale dlatego, że dużo czasu spędzają na zabawie z innymi. Śmiech w towarzystwie wzbudza energię. Już godzina w tygodniu robi w naszym życiu ogromną różnicę. Jeśli możesz śmiać się każdego dnia choć przez minutę, świetnie. Ale pamiętaj – nie chodzi o to, co robisz, tylko z jaką intencją się w to angażujesz, by celebrować życie jako źródło radości. Powiedz, co ostatecznie mamy do stracenia?


Sebastian Gendry:

Propagator śmiechu jako narzędzia terapeutycznego w Stanach Zjednoczonych i innych krajach. Twórca metody laugh­ter wellness, założyciel Laugh­ter Online University, zainspirował powstanie setek klubów śmiechu na świecie. Francuz z pochodzenia, handlowiec z wykształcenia, od lat mieszka i śmieje się w Los Angeles.

Czytaj również:

Żart badań wart Żart badań wart
Przemyślenia

Żart badań wart

Jan Pelczar

Humor to poważna sprawa. O ewolucji i istocie humoru, a także o tym, czy wypada się śmiać, opowiada Janowi Pelczarowi naukowiec Marcin Napiórkowski.

Z Marcinem Napiórkowskim, semiotykiem kultury i znawcą mitologii współczesnej, rozmawiałem przez telefon. Obaj poważnie potraktowaliśmy polecenie „Zostań w domu”, trwała bowiem pandemia koronawirusa. Nie wiedzieliśmy, czy wywiad ukaże się już w świecie spotkań, nocy kabaretowych i żartów przy grillu, czy jeszcze w czasie izolacji, przesyłania memów i dowcipów na komunikatorach, ale zgodziliśmy się, że humor przetrwa, wszak sam bywa wirusem.

Czytaj dalej