Przemyślenia

Straty uboczne, pauperyzacja i egzekucja

Miłada Jędrysik
Czyta się 5 minut

Na ulicy w pastelowym mieście, gdzie szarość budynków przechodzi w błękity i róże, stoi udekorowany na wesele samochód. Kolorowe wstążki powiewają wesoło, jest cicho i spokojnie. Państwo młodzi lada chwila się pojawią, będzie ślub, potem zabawa do białego rana.

Kiedy ludzie patrzą na ten obraz, nie zauważają kolorowych wstążek, błękitów i różu. Patrzą na dół płótna, gdzie w zgniłych zieleniach i brudnych beżach w rozpoczętym kiedyś wykopie kotłuje się glina, na tworzące ramę dla samochodu metalowe słupki ogrodzenia, które nigdy nie zostało ukończone. Widzą, że samochód to ciężka, ciemna terenówka. Może nie wiedzą, że tam takimi zwykli ludzie nie jeżdżą, ale malarz i tak potrafił wzbudzić w nich poczucie zagrożenia. Zresztą cały cykl, z którego pochodzi ten Ślub z 2006 r., tak właśnie zatytułował – Zagrożenie.

Edi Hila, Albańczyk, rocznik '44, połowę życia spędził – jak i reszta jego narodu – odizolowany do świata przez komunistyczno-paranoiczny reżim Envera Hodży. Drugą połowę poświęcił dokumentowaniu albańskiej transformacji. To kawał dobrego, tradycyjnego malarstwa. Edi Hila. Malarz transformacji – tak brzmi tytuł jego wystawy, która do maja trwa w warszawskim Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Świetna ekspozycja, tylko słowo transformacja jest jakoś nie na miejscu – czy można tak niefrasobliwie nazywać to, czego od lat 90. XX w. doświadczyli i doświadczają Albańczycy? Nagłą i totalną zapaść wszystkiego? Hila maluje rdzewiejące szkielety fabryk, które po otwarciu granic okazały się niekonkurencyjne nawet dla samych siebie, statki wypełnione uchodźcami – uciekinierami na wymarzony Zachód, plażowiczów pod białymi parasolkami, które na pierwszym planie niepostrzeżenie przechodzą w betonowe bunkry, najsłynniejszy spadek po Hodżowskiej paranoi w kwestii obronności.

Kulminacją postępującej albańskiej entropii był 1997 r. i anarchia, która ogarnęła kraj po upadku piramid finansowych. Nieobeznani z rynkami finansowymi Albańczycy utopili w nich oszczędności życia. Fala szła z południa kraju do stolicy, a tam, gdzie przeszła, nie było już administracji, sił porządku, otwartych sklepów, szkolnych lekcji. Ludzie zamykali się w domach, a wcześniej – żeby przetrwać – zabierali, co się dało, z opuszczonych jednostek wojskowych, magazynów żywności, policyjnych posterunków. Niestety, także z magazynów broni, której część trafiła potem do kosowskich partyzantów, a część zasiliła mniejszych i większych lokalnych bandytów. W napadach, starciach i po prostu od zabłąkanych kul zginęło wtedy tysiąc osób.

Od tego czasu minęło ponad 20 lat. Albania nie jest już najbiedniejszym państwem Europy, weszła do NATO, czeka w kolejce do Unii Europejskiej. Ale przez te 20 lat straciliśmy też złudzenia, że transformacja pozwoli się byłym krajom „demokracji ludowej” gładko przepoczwarzyć w piękne motyle.

Edi Hila dokumentuje smutek tego „dojrzewania”, które nigdy nie pozwala dojrzeć, „doganiania”, które nigdy nie pozwoli dogonić. Na to doganianie bogatej i demokratycznej zachodniej Europy ekonomiści i politolodzy wymyślili zresztą równie bezosobowy co transformacja termin: konwergencja. Wszystko możemy nazwać tak, żeby nie dotknąć sedna. Cywilne ofiary będą „stratami ubocznymi”. Grunt usuwający się pod nogami – „pauperyzacją”. I tylko egzekucja komornicza naprawdę nazywa się egzekucją, chyba przez jakieś przeoczenie. A nie, przepraszam – przecież to prawnie dopuszczalne zabicie człowieka określa się bezosobowym słowem „egzekucja”.

Po łacinie, z której pochodzą, te wszystkie słowa brzmią może ładniej, dźwięczniej i mniej topornie, ale jednak dla słowiańskiego ucha tak samo dziwnie. Czy język, w którym nie ma szeleszczących dwuznaków i brzęczących ogonków mógł opowiedzieć o ludzkim cierpieniu, upadku i wywyższeniu? Pewnie mógł, wydał Owidiusza i Horacego. Ale to w nim stworzono podwaliny współczesnego systemu prawnego i dlatego w dalekim północnym kraju odgrywa rolę mowy, która tworzy dystans i odziera z emocji.

Wracając do obrazów – w odróżnieniu od języka, którym przemawia do nas władza, w sztuce dystans i metafora tworzą potrzebny dysonans. Tu spojrzenie z boku, w innym kontekście, dodaje znaczeń i tego od sztuki oczekujemy – żeby pokazywała nam więcej. Edi Hila potrafi wykorzystać te środki z precyzją starego malarza, który już wszystko widział, a jeszcze ciekawsze rzeczy niż na pierwszym planie zobaczył w tle. Na innym jego obrazie z serii Zagrożenie na ulicy stoi rząd samochodów z otwartymi drzwiami od strony pasażera. Dlaczego tak? Drzwi agresywnie przebijają przestrzeń płótna, długie cienie rozlewają się na chodniku.

Kiedyś, w burzliwych latach 90., widziałam, jak w długim korku aut próbujących przejechać przez podziurawioną drogę w pewnym albańskim mieście wybuchła sprzeczka między kierowcami. Jeden z nich wyskoczył zza kierownicy, wymachując pistoletem. Taka to była „transformacja”. 

W naszej redakcji stoi skarbonka, do której datek wpłaca każdy, kto użyje zbyt trudnego słowa. A przecież powinno się wpłacać za słowa, które nie mówią tego, co powinny.

 

Czytaj również:

Roztańczona aktywistka
i
Josephine Baker, zdjęcie: George Hoyningen-Huene, 1929 r., © George Hoyningen-Huene Estate Archives
Doznania

Roztańczona aktywistka

Stach Szabłowski

Josephine Baker wyszła ze slamsów, ale nigdy o nich nie zapomniała – mówiła o tym, stojąc u boku Martina Luthera Kinga podczas marszu na Waszyngton. Kiedyś była oglądana jako „egzotyczna piękność”, dzisiaj jej taniec rozpatrywany jest w kategoriach sztuki zaangażowanej.

Trwająca jeszcze do 1 maja berlińska wystawa poświęcona Josephine Baker ma tytuł Icon in Motion (Ikona w ruchu). Bo naturalnym żywiołem tej wszechstronnej artystki był właśnie gest, performans, taniec, którym rozgorączkowała międzywojenną Europę.

Czytaj dalej