Wzięłam udział w ceremonii szałasu potu. W rytuale, który od setek lat stanowi istotną część kultury rdzennej ludności amerykańskich kontynentów. Czym jest dzisiaj? Produktem z duchowego supermarketu czy drogą do oczyszczenia dla zagubionych we współczesności?
„W szałasie potu narodzisz się na nowo” – obiecywał mi kolega, od niedawna rozbudzony duchowo. Z supermarketu religii brał, co chciał: ceremonie kakao, wyprawy w poszukiwaniu wizji, rytualne palenie ognia agnihotry o wschodzie i zachodzie słońca. „Szukał siebie” w ceremonii rapé oraz intuicyjnym tańcu. Zasiadał w męskich kręgach i mówił, że „na świat trzeba patrzeć z poziomu serca, nie rozumu”. „New Age żyje” – myślałam z przekąsem o wysypie eklektycznych ofert duchowych. Ja próbowałam trzymać sztamę z rozumem, ale nie wyszło. Nie wiedziałam, co mnie ostatnio uwiera, aż wreszcie nazwałam ten stan po imieniu: antropotęsknota. Po długich miesiącach koronawirusowej izolacji tęskno mi było do człowieka, do przedstawiciela mojego gatunku. Żeby go odnaleźć, weszłam do szałasu potu. Podczas ceremonii nie chciałam narodzić się na nowo – brzmiało to jak szemrana, coachingowa obietnica bez pokrycia. Chciałam zaleczyć antropotęsknotę.
Do przyrody też było mi tęskno. I do przestrzeni. W Bolimowskim Parku Krajobrazowym, zaledwie 70 km na południowy zachód od Warszawy, zarówno przyroda, jak i przestrzeń są nadzwyczaj hojne.
W sosnowym borze można spotkać sarny, zające, lisy, daniele, a nawet jenoty. W Żyrardowie lokalne media regularnie donoszą, że na drogę znowu wtargnął łoś, a bobry po raz kolejny wygrywają z człowiekiem. Wielbiciele ptasich treli przyjeżdżają tu na dźwiękowe łowy, a kajakarze na spływ Rawką, szczęśliwie nieuregulowaną i pełną rozkosznych utrudnień: zwalonych drzew, jazów i progów. Na skraju Puszczy Bolimowskiej mieszka Anna, która 20 lat temu „doznała zhipisienia” – jak dziś mówi – miasto zamieniła na wieś, mieszkanie w bloku na siedlisko. Ceremonia szałasu potu odbędzie się na terenie jej gospodarstwa, daleko od domów sąsiadów, blisko do łąki, lasu i niepozornej rzeczki Rządzy.
Powrót do Matki Ziemi
Jest nas piętnaścioro. Jeszcze się nie znamy, jeszcze gramy w utarty i sztywny small talk:
„O rany, czwarty raz w szałasie, jak świetnie!”, „Ja z Krakowa, a ty z Poznania? Kawał drogi!”. Posiłek i rozmowa w kręgu przełamią pierwsze lody. Podróż przez łąkę przy dźwiękach bębna też. Potem połączy nas wspólna budowa szałasu: szukanie leszczynowych witek na stelaż, zwiezienie drewna na ognisko, wzniesienie kopułowej konstrukcji, którą na końcu przykryjemy szczelnie kocami i plandeką.
W szałasie znajduje się dół, do którego trafią kamienie wcześniej rozgrzane w ognisku. Wewnątrz będzie gorąco, 80–90°C. Będę kłaść się na ziemi, by uszczknąć jej chłodu. Będę chciała przerwać ceremonię i wyjść na zewnątrz, w zimną noc. Ale to później. Teraz mówi Jan. Uczestniczył w ponad stu ceremoniach szałasu potu, a gdy poczuł się pewnie, zaczął je prowadzić sam. Do środka lepiej zabrać ze sobą wodę, ale nie ubranie. Wejdźmy tam nago, w końcu ceremonia szałasu potu jest symbolicznym powrotem do łona Matki Ziemi. Chyba nie wypada wybierać się w taką podróż w poliestrowo-wiskozowym rynsztunku? Jan sugeruje: na ołtarzu usypanym przed szałasem połóżcie ważne dla was przedmioty, podczas ceremonii będą nabierać mocy. Nie dowierzam, ale na wszelki wypadek zatykam długopis w pobliżu ołtarza – a nuż przywołam deszcz zleceń? Patrzę na przedmioty pozostałych osób: nóż, okulary, lalka, pierścionek. Czego oni chcą?
Ciemno, choć oko wykol – stary, wyświechtany frazeologizm. Rzadko trafia się okazja, by go przywołać, bo nieprzeniknionych ciemności praktycznie już nie doświadczamy. Chyba że na skraju Puszczy Bolimowskiej. Wokół czerń, tylko przy ognisku jaśniej. Stoimy nadzy wokół ognia, ktoś zaczyna grać na bębnie, reszta podryguje. Jeszcze okadzanie szałwią, by symbolicznie zmyć brudy tamtego świata, i już można wejść. Do łona Matki Ziemi. Ciekawe, jak tam będzie.
Wchodzimy po omacku, na czworakach, zgodnie z ruchem wskazówek zegara. „Wszyscy, co ze mną” – powtarzamy przy wejściu. Oznacza to, że do szałasu zabieramy siebie wraz ze wszystkimi relacjami, które tworzymy: z rodziną, przyjaciółmi, przyrodą. Może w gorących oparach uda się je ulepszyć?
Ceremonia składa się z czterech rund, inaczej bram – każda symbolizuje jeden żywioł. Brama ziemi. Po krótkiej mowie powitalnej Jan polewa wodą rozgrzane kamienie. W szałasie natychmiast robi się gorąco. Tak bardzo, że trudno skupić się na intencjach, z którymi tu weszliśmy. Zapraszamy do ceremonii osoby dla nas ważne: mężów, żony, partnerki i partnerów, dzieci, przyjaciół, duchowych mistrzów. „Bez was nie damy tu rady, przyjdźcie!” Siedzimy w ciszy i ciemności. Wtem ktoś uchyla płachtę, do środka wpada odrobina rześkiego powietrza. Ale ulga nie trwa długo. Odpowiedzialni za ogień dorzucają kolejne rozgrzane kamienie.
Kolejna brama symbolizuje właśnie ogień. Płomienie niszczą to, co stare, zużyte i złe. „Doprowadzają przedmiot do stanu amorficzności, który jest niezbędnym warunkiem ponownych narodzin, w nowej już formie” – napisaliby antropolodzy. Trudno myśleć o „transformującej sile ognia”, kiedy bucha gorąca para, a od zapachu szałwii i brzeziny kręci się w głowie. „Połóżcie się na ziemi, jak będzie wam za gorąco” – przypominam sobie radę Jana. Zastygam na ziemi w pozycji embrionalnej. Nie jest lepiej. Małym palcem u dłoni robię więc podkop pod szałasem. Na chwilę wystawiam palec na chłód. Nadal gorąco, bardzo. Dotykam nogą człowieka obok. Czuję, jak bardzo jest zmęczony, jak ciężko oddycha. Jego pot miesza się z moim. Rodzi się antropobliskość. Jest już lepiej.
Zanim rozpocznie się brama powietrza, można wyjść na zewnątrz. Polać się lodowatą wodą z beczki. Położyć na ziemi i popatrzeć w niebo. Ziemia jest tłusta, dobra i chłodna. Zaczyna padać drobny deszcz, zmywa sól z ciała. Z lasu dobiega pohukiwanie puszczyka.
Wracamy do środka. Trzecia runda to koniec ciszy. Wydobywamy z siebie głos – nie ten kulturalny, ugładzony na potrzeby codzienności, ale zdziczały, szorstki, bezforemny. Pomruki, piski, zawołania, jęki, westchnienia, ziewnięcia, odkaszlnięcia, chrząknięcia. Obnażanie swojego głosu wymaga odwagi. Tylko mruczę jak stary kot.
Brama wody. Wypowiadamy swoje intencje. Ktoś chce pożegnać przeszłość, ktoś prosi o zdrowie dla swojego dziecka, ktoś inny ma nadzieję na nową relację. Jeszcze pożegnalna mowa, jeszcze dary dla ognia. Można wychodzić. Tylko ja już nie chcę. We wnętrzu ziemi i z innymi ludźmi jest tak bezpiecznie. Przez trzy godziny byliśmy wspólnotą złączoną potem, żywiołami i własnymi słabościami.
Co się wydarzyło na skraju Puszczy Bolimowskiej?
Droga do oczyszczenia
Zacznijmy od tego, czym nie jest ceremonia szałasu potu. Nie jest fińską sauną, ruską banią, tureckim hammamem, rzymską łaźnią, japońską sentō. To nie zabieg higieniczny ani kosmetyczny. U źródła, czyli wśród wielu (nie wszystkich) plemion rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej i Południowej, sweat lodge jest ceremonią religijną, ważną częścią kultury i tożsamości praktykowaną od tysięcy lat. Lakotowie ceremonię szałasu potu nazywają inipi, co oznacza „życie na nowo”. Rdzenni Meksykanie praktykują ceremonię temazcal, znaną już cywilizacjom prekolumbijskim. Czasem „poty” są częścią innego, bardziej złożonego rytuału, takiego jak Taniec Słońca. Niezależnie od różnic, istota ceremonii pozostaje ta sama – to oczyszczenie duszy i ciała. Nie zawsze było ono legalne, np. w USA i Meksyku kolonialne rządy przez dziesięciolecia zabraniały prowadzenia sweat lodge.
Zakaz obowiązywał też w Kanadzie. W 1876 r. weszła w życie tzw. ustawa o Indianach (The Indian Act). Jej celem była asymilacja rdzennych mieszkańców, czyli w praktyce przejęcie całkowitej kontroli nad ich życiem i własnością. W 1885 r. nowelizacja tej ustawy zakazuje organizacji tradycyjnych ceremonii i tańców. Ceremonia fajki, potlacz, Taniec Słońca, wyprawa w poszukiwaniu wizji (vision quest), wreszcie sweat lodge były zabronione do 1951 r. – co nie oznacza, że ich nie praktykowano. Z dala od ciekawskich oczu, pod osłoną nocy, tylko dla wtajemniczonych. Ceremonia szałasu potu stała się symbolem oporu wobec kolonialnej polityki.
W Stanach Zjednoczonych rdzenne plemiona powracają do ceremonii szałasu potu w latach 70. na fali kulturowego odrodzenia, które dokonuje się m.in. dzięki działalności Ruchu Indian Amerykańskich (AIM – American Indian Movement), dziś organizacji o marginalnym znaczeniu, 50 lat temu bardzo aktywnej. Podczas objazdów kraju członkowie AIM przybliżają rdzenne, po części zapomniane obrzędy. Wśród słuchaczy są nie tylko ich ziomkowie, ale także biali poszukiwacze duchowości spod znaku New Age. Ceremonia szałasu potu wychodzi poza swój oryginalny kontekst.
Jak powinna przebiegać właściwa ceremonia? Jej prowadzenie należałoby powierzyć osobie z wieloletnią szałasową praktyką, wybranej przez starszyznę. Strażnikowi, uzdrowicielowi, duchowemu liderowi. Komuś, kto jest szanowany za mądrość i życiowe doświadczenie oraz pochodzi z danej społeczności, zna jej język i kulturę. To ważne, bo w szałasie potu odmawiane są modlitwy i śpiewane pieśni. Każdy powinien je rozumieć, wiedzieć, jaki świat właśnie stwarza słowem. Do prowadzącego należy też obowiązek zadbania o bezpieczeństwo. Powinien wiedzieć, że nie wszystkie kamienie można wykorzystać w ceremonii. Niektóre pod wpływem gorąca pękają i odłamki mogą poranić uczestników. Z zasady prowadzący nie przyjmuje pieniędzy, ewentualnie podarki, ubrania czy tytoń. Ceremonia szałasu potu ma leczyć i oczyszczać, a nie stanowić lukratywny biznes.
Zawłaszczona tradycja
Jak jest w rzeczywistości? Rytuał szałasu potu wszedł do turystycznego obiegu. Znajduje się w ofercie wellness luksusowych resortów. To w istocie sauna, ale z nutką bezpiecznej egzotyki i niezagrażającej inności, tak pożądanych na wakacjach. Również przez turystów z mniej zasobnym portfelem, ale pragnących doświadczyć „autentycznej kultury”. Backpackerzy na szlaku sacrum, realizujący wielki tożsamościowy projekt – czyli poszukujący swojego „ja” – to łakomy kąsek dla turystyki duchowej. Zresztą trudno oprzeć się marketingowi autentyczności i nie skusić się na ofertę wejścia za kulisy kultury.
„Nie chcemy was w naszych szałasach potu. Dość! Oddajcie nam naszą kulturę!” – niosło się ze sceny podczas Lakota Summit V w 1993 r., gdy 500 reprezentantów rdzennych narodów Lakota, Nakota i Dakota przyjechało z USA oraz Kanady, by zaprotestować przeciwko kulturowym zawłaszczeniom (cultural appropriation), czyli wykorzystywaniu ich dziedzictwa kulturowego dla zysku, a także profanowaniu świętych ceremonii i obrzędowych przedmiotów. Wskazano winnych: mieniący się duchowymi guru newage’owi hochsztaplerzy, „plastikowi szamani”, non-Indian wannabes (w wolnym tłumaczeniu: „kulturowi pozoranci”). „Święte tradycje, takie jak ceremonia fajki, vision quest, ceremonia szałasu potu i Taniec Słońca, dostaliśmy od naszego Stwórcy. One pozwoliły naszym ludziom przetrwać 500 lat holokaustu. […] Te święte tradycje są dla nas cenne i nie pozwolimy na ich bezczeszczenie i wykorzystywanie” – mówił Wilmer Mesteth, nieżyjący już duchowy przywódca Lakotów, kiedyś instruktor rdzennej kultury w Oglala Lakota College w Kyle, w Dakocie Południowej. Główne postulaty zjazdu znalazły się w dokumencie Declaration of War Against Exploiters of Lakota Spirituality wzywającym do bezkompromisowej walki z zapożyczeniami kulturowymi: demonstracji, bojkotów, nagłaśniania spraw w mediach, bezpośrednich interwencji. „Zero tolerancji dla »białych szamanów« żerujących na naszej duchowości” – pisali autorzy deklaracji.
Takim „białym szamanem” był James Ray, dziś upadły coach po odsiadce za nieumyślne spowodowanie śmierci, kiedyś pieszczoszek prezenterów najpopularniejszych amerykańskich reality show: Oprah Winfrey czy Larry’ego Kinga. Jego coachingowa gwiazda zgasła w Sedonie w 2009 r. Nie gdzie indziej, ale w Sedonie, nazywanej w mediach „światową stolicą New Age”. Tutaj co drugi biznes ma w nazwie „mistyczny” lub „duchowy”, co trzeci zaś obiecuje całkowite oczyszczenie ciała i umysłu, a nawet oświecenie. „Wasze życie się zmieni” – obiecywał Ray uczestnikom Spiritual Warrior, autorskiego pięciodniowego programu rozwoju duchowego. Za jedyne 9 tys. dolarów. Wśród atrakcji 36-godzinna głodówka na pustyni pod słońcem Arizony. A po głodówce ceremonia szałasu potu prowadzona przez Raya. I rzeczywiście, życie trzech osób zmieniło się diametralnie – dwie zmarły w szałasie na skutek odwodnienia i wycieńczenia organizmu, trzecia w śpiączce trafiła do szpitala, z którego już nie wyszła. Hospitalizowano 18 osób. To musiało w ten sposób się skończyć. Tak się dzieje, gdy tradycyjne ceremonie prowadzą osoby bez doświadczenia, jedynie dla zysku – odezwały się głosy rdzennych Amerykanów.
Rayowi wytykano podstawowe błędy. Do szałasu wpuścił 60 osób, choć maksymalnie powinno się w nim znajdować 20. Było ekstremalnie gorąco, nawet oddech parzył. Szałas pokryto materiałem z tworzywa sztucznego, pod wpływem ciepła uwalniającym niebezpieczne dla zdrowia toksyny. To sprawy techniczne. A duchowe? Ray obiecywał uczestnikom, że ceremonia wzmocni ich wytrzymałość. W szałasie narodzą się na nowo – silniejsi i gotowi podjąć kolejne wyzwania. „Wytrzymacie to, wytrzymacie wszystko”. Duchowe zawody, w których większość nie dobiegła do mety. Ale czy w szałasie trzeba się ścigać? Czy nie o oczyszczenie i pokorę miało w tej ceremonii chodzić?
Zastanawiam się nad tym, co właśnie wydarzyło się tutaj, na skraju Puszczy Bolimowskiej. Czy kupiliśmy ciekawy produkt w supermarkecie religii i go ze smakiem konsumujemy? W szałasie śpiewamy słowiańskie mantry. Czy można wziąć na warsztat dowolną ceremonię i poddać ją kulturowej obróbce wedle uznania? Czy mamy prawo w niej uczestniczyć, skoro nie należy ona do naszego dziedzictwa kulturowego? A może nie ma sensu dzielić praktyk duchowych na „wasze” i „nasze”? Byle intencja była dobra, a wykonanie rozsądne? Skoro ceremonia zbliża do człowieka i ziemi, może warto w niej uczestniczyć niezależnie od kontekstu kulturowego? Nie wiem, czy istnieje jednoznaczna odpowiedź na te pytania.
Podziel się tym tekstem ze znajomymi z zagranicy lub przeczytaj go po angielsku na naszej anglojęzycznej stronie Przekroj.pl/en!