Sztandar wyprowadzić!
Sztuka + Opowieści, Doznania

Sztandar wyprowadzić!

Jan Błaszczak
Czyta się 4 minuty

Przez lata ekspresowa kariera Lany Del Rey wydawała się podręcznikowym przykładem tez zawartych w głośnej Retromanii Simona Reynoldsa. Występująca na tle gwiaździstego sztandaru, ustylizowana na modłę retro i śpiewająca ckliwe pieśni przy akompaniamencie pianina artystka przypominała, że popkultura najchętniej żywi się przeszłością. Przy czym należy zauważyć, że Del Rey od początku prowadziła pewną grę z artefaktami minionych czasów. Chodziło jej nie tylko o dyskontowanie mody na vintage, ale także przejęcie symboli bliskich – jak nazywał ją Nixon – „milczącej większości”. Trochę jak Whitney Houston, której wykonanie hymnu podczas meczu Super Bowl w 1991 r. nie tylko poruszyło miliony jej rodaków, lecz także pozwoliło wielu Afroamerykanom po raz pierwszy utożsamić się z tym utworem.

No ale cóż, Del Rey poradziła sobie znacznie gorzej niż Houston. Na polu symboliki poniosła sromotną klęskę. Mówiła o tym zresztą w wywiadach, przyznając, że w obliczu pochodu ruchów alt-right i prezydentury Donalda Trumpa musiała zmienić scenografię swoich koncertów. Milcząca większość dostała zarówno nowych trybunów i wodzirejów, jak i przywódcę, który całą tę retromanię przekuł w wyborcze hasło. W obliczu nowej sytuacji medialno-politycznej artystka postanowiła więc opuścić flagę i wyprowadzić sztandar, ale nie zakończyła swojego romansu z przeszłością. Świadczy o tym już sam tytuł jej szóstej płyty – Norman Fucking Rockwell.

Tytułowy Rockwell to malarz i ilustrator, który przez ponad 50 lat przygotowywał okładki dla magazynu „The Saturday Evening Post”. Zazwyczaj trafiały na nie sielskie, budujące scenki z życia amerykańskiej prowincji. W ostatnich latach zainteresowanie tymi idyllicznymi pracami w Ameryce znacząco wzrosło, a kolejne jego retrospektywy wyrastały jak grzyby po deszczu. Trudno natomiast ocenić, czy włożone między imię a nazwisko autora „fucking” to raczej przejaw entuzjazmu wobec prac ilustratora, czy wyraz braku zgody na jednowymiarowy świat, który przedstawiał. A może jedno i drugie, skoro od pierwszego wersu na swojej nowej płycie Del Rey stawia na dysonans poznawczy. Na tle delikatnego pianina, najsłodszym głosem Amerykanka śpiewa:

„Goddamn manchild/You fucked me so good that I almost said »I love you«”.

Nie jest to klasyczne, hollywoodzkie wyznanie. Choć sam zabieg uważam za bardziej efekciarski niż efektowny.

 "Doin’ Time", Lana Del Rey, reż. Rich Lee, 2019
„Doin’ Time”, Lana Del Rey, reż. Rich Lee, 2019

Na szczęście w warstwie tekstowej Del Rey ma do zaproponowania znacznie więcej. Po pierwsze, niewątpliwą przyjemność sprawia wyłapywanie kolejnych nawiązań, namecheckingów i cytatów z popkultury, które pojawiają się tu w niespotykanym natłoku. Bo czego tu nie ma? Kanye West i Life on Mars. Crosby, Still & Nash oraz Joni Mitchell upchani w jednej zwrotce. Dalej tytuł piosenki zaczerpnięty od Neila Younga i refren zaczynający się cytatem z Porgy and Bess. Naprawdę, niewiele hiphopowych płyt dostarcza tyle materiału do analizy. Co jednak ważniejsze, obok erudycyjnych porównań dostajemy tu również sporo przekonujących wyznań, zgrabnych bon motów i przytomnych komentarzy. Gdzieś na drugim planie tych piosenek ludzkość zdobywa kosmos, ale traci płonące, kalifornijskie lasy; korzysta z bogactwa popkultury, ale w nawale bodźców traci zdolność uwagi. Gdy trafiamy na piosenki miłosne, Del Rey umiejętnie balansuje ich romantyzm kąśliwą ironią (świetny utwór tytułowy). Gdy pojawiają się wątki autobiograficzne, autorka nie boi się ożywczej szczerości („I fucked up, I know that, but Jesus/Can’t a girl just do the best she can?”). Można się zastanowić, czy nie jest to album bardziej do czytania niż do słuchania.

Tym bardziej że poza kilkoma wyjątkami od strony muzycznej brakuje tu fajerwerków, ale to wciąż najciekawsza płyta w katalogu artystki. Na nawiązania do Crosby, Still & Nash, Joni Mitchell i Neila Younga trzeba patrzeć przez palce, ale niewątpliwie pobrzmiewają tu echa psychodelicznego popu i folku minionej epoki. I nie jest to proste kopiowanie pomysłów. Del Rey ma świadomość stylistyki, w jakiej się porusza. A jednak ponad 9-minutowa syntezatorowa suita Venice Bitch rozciąga czas w sposób bliski youngowskiemu jamowaniu.

Jeśli coś mnie na Norman Fucking Rockwell męczy, to przede wszystkim to lekko zamglone, butikowe brzmienie, które w połączeniu z charakterystyczną manierą wokalistki upodabnia do siebie kolejne piosenki. Mam jednak świadomość, że równie dobrze można to uznać za spójność i artystyczną konsekwencję. Jeśli coś mnie na tym albumie boli, to chyba jedynie brak Looking for America – najmocniejszej piosenki, która wyszła spod ręki Del Rey w tym roku. Jej spontaniczna reakcja na sierpniowe strzelaniny w Teksasie i Ohio nie mogła się jednak znaleźć na produkowanej wcześniej płycie. Looking for America jest oskarżeniem skierowanym w stronę polityków i społeczeństwa, ale rykoszetem dostaje również Norman Fucking Rockwell. Okazuje się bowiem, że Del Rey nie jest skazana na retromanię. I jakkolwiek nie życzę jej podobnych inspiracji do pisania piosenek, to mam nadzieję, że będą one powstawać w rezultacie rozglądania się wokół, a nie patrzenia wstecz.

 

Czytaj również:

Słuchać albo nie słuchać – 4/2019
Sztuka + Opowieści, Przemyślenia

Słuchać albo nie słuchać – 4/2019

Jan Błaszczak

U.F.O.F.
Big Thief

Brooklyński zespół wybrał sobie adekwatną nazwę, bo faktycznie w swoich piosenkach podkrada to i owo Joni Mitchell i Cat Power, Elliottowi Smithowi i Yo La Tengo. I jeszcze wielu innym, bo na polu trochę folkowych, trochę slowcore’owych ballad trudno o rewolucję. I ja, słuchając U.F.O.F., wcale o taką nie wnoszę – wystarczy wygodny fotel.

Czytaj dalej