Tęsknota za śniegiem Tęsknota za śniegiem
Przemyślenia

Tęsknota za śniegiem

Paulina Wilk
Czyta się 7 minut

To mądrość prawie tak stara jak świat, że wiele spraw przyjmujemy za pewnik, a doceniamy dopiero, gdy je stracimy.  Weźmy śnieg – póki był po pas, narzekaliśmy, że utrudnia nam życie i włoskich trzewiczków nosić nie pozwala. A teraz, kiedy go nie ma, szlochamy – że co to za ferie, że wyciągi stoją i brzydota panuje, że straszą nieokryte białą kołderką, nieposprzątane psie kupy, a trawniki gniją bezwstydnie obnażone. Liczba zażaleń w sprawie nieobecności śniegu rośnie tym bardziej, im bardziej nie widać go na żadnym horyzoncie. 

Życie składa się z takich właśnie spraw: obecnych, odczuwanych i traktowanych błaho, póki są. A niebyt i koniec składają się z pustki, nagłej tęsknoty i fatamorgan mających ukoić ból po stracie.

Pora więc ogłosić żałobę narodową po tegorocznym śniegu. Słyszę co prawda raz po raz miejskie legendy o tym, jak to górale przepowiedzieli kuzynowi szwagra, który był właśnie w Zakopanem, że w marcu jeszcze dowali, bo idą silne mrozy i wieje od Syberii! Ale ja swoje wiem – w miniony weekend widziałam na Mazurach klucze gęsi i czaple. Najwyraźniej ptaki poczuły wiosnę. Oczywiście, wobec katastrofalnego pomieszania klimatycznego nawet zestrojone dotąd z porami roku zwierzęta mogą się pomylić, ale jest wiele innych znaków mówiących, że szanse na zimę stopniały nieodwracalnie. Pora zmienić słownik. Powiedzenie, że nas coś „obchodzi tyle, co zeszłoroczny śnieg”, należy włożyć między politycznie niepoprawne ramoty, bo – jak każdy człowiek ery Grety Thunberg wie – pogody nie wolno lekceważyć. A poza tym, przysłowiowy zeszłoroczny śnieg może być naszym ostatnim, śpieszmy się więc kochać białe pierzyny i odciskane w nich ślady butów i sań.

Ja w tym roku śniegu widziałam tyle, co kot napłakał, i to mimo wyjazdu w Tatry w celu wizytacji ośnieżonych gór właśnie. To, co jeszcze nie stopniało, zdążyło już przymarznąć, spacerowałam więc w trzeszczących rakach i gapiłam się nienasyconymi oczami na skromną śnieżną pokrywę. Gapiłam się jak się człowiek, który stara się napatrzeć na zapas, nakarmić nieznanymi widokami na krańcach świata. Gapiłam się z łapczywością i świadomością, że może nigdy już tu nie wrócę i takiego pejzażu nie zobaczę.

Narty zapięłam na raptem godzinę, ale to była jazda oszukana, na sypkim i sztucznym śniegu, przewalającym się po zlodowaciałej trawie pod spodem. Wspaniałe warunki do zrywania więzadeł i łamania nóg. Zima na niby to jak pomidor z fabryki – co prawda przypomina samego siebie z wyglądu, ale ani pachnie, ani smakuje.

I choć zima w Polsce służyła dotąd głównie marudom, a jej nieodzowne atrybuty, takie jak: mróz, szron, śnieg i lód stanowiły dla naszego narodu niesłabnącą inspirację do psioczenia i wyrzekania, teraz zgodnie tęsknimy. I ja tęsknię, każdego dnia zdając sobie sprawę z poczucia braku.

Tęsknię za skrzypieniem butów na porannym śniegu, gdy szliśmy z psem przez nieobudzone jeszcze miasto, pod różowiejącym niebem. Bo kiedy mróz mocny, to i niebo pogodne. Pies lubił być pierwszy – pierwszy na nietkniętej śnieżnej powłoce, pierwszy z łapami w chłodnej miękkości, pierwszy z nosem zanurzającym się aż po zmarzniętą trawę na dnie. Pierwszy z dumą zostawiał żółte wężyki śladów przy ośnieżonych krzaczkach i latarniach. Jak dzieci odciskające w śniegu pierwsze ciche ślady.

Tęsknię za małą rozkoszą wkraczania na nietknięty puch, jak do nieopowiedzianej historii, jak do dnia, w którym nic jeszcze nie zdążyło się wydarzyć.

Tęsknię za robieniem orłów w śniegu. Opadaniem miękko plecami w zimną pierzynę i machanie ramionami. Równie miłe, nietrwałe i nieszkodliwe, co zagrzebywanie stóp w piasku na plaży – tam, gdzie zaraz fale je obmyją i wydobędą na wierzch. Z orzełka trzeba było szybko wstać, by nie zamoknąć. Nie ma nic paskudniejszego, niż iść w mokrych portkach przez mróz. I nic tak pewnego jak bura od mamy, że się przemoczyło rękawice i teraz trzeba będzie powoli ogrzewać zgrabiałe paluszki w letniej wodzie.

Nie było też nic tak wkurzającego jak śnieg zbijający się w twarde kuleczki przy mankiecie swetra. I ten, który topnieje na skórze, bo wpadł do rękawa podczas brawurowego hamowania sankami zjeżdżającymi ze „szlaku śmierci”. Taki szlak – najtrudniejszy, zastrzeżony dla nieustraszonych – miała każda osiedlowa górka i byle nasyp za wsią. Śnieg na tych pagórkach wyjeżdżało się na wylot – dosłownie. Jeździliśmy, aż odsłoniła się trawa i groziła nagłym wyrzuceniem z drewnianego siedziska. Śnieg był przyjacielem zabaw, użytkowanym pomimo przemokniętych kombinezonów, sopli zwisających z nosa i zbliżającego się zmierzchu. Obiady i podwieczorki mogły sobie czekać, myśmy mieli jazdę za jazdą.

Tęsknię za odśnieżaniem, odgłosem skrobania zbitej z dykty szufli na ścieżce przed domem. Za staniem z łokciami opartymi o parapet i wpatrywaniem się w łagodniejący i cichnący pod śniegiem świat. Za wyciąganiem z szafy wysokich kozaków wypchanych kulkami z gazet. Za codziennym pastowaniem białych obwódek z soli topiącej śnieg na chodnikach.

Bo przecież w mieście śnieg uchodził za utrapienie. Zawsze zaskakiwał kierowców. Nie tylko ten pierwszy, ale wszystkie kolejne opady wywoływały korki, ostrożne turlanie się wozów, zamarzanie zamków i płynów do szyb. Śnieg redukował i tak niewystarczającą liczbę miejsc parkingowych, bo zalegał burymi hałdami przy krawężnikach. Dla pasażerów komunikacji miejskiej zima była grą sprawnościową dla surwiwalowców. Trasy przejazdów dobierało się tak, żeby jak najmniej chodzić, i żeby przesiadki trwały jak najkrócej. Na przystankach się tupało, czekając pod wiatami dającymi złudzenie ciepła. A w autobusach, pociągach i tramwajach panowały duchota, zaparowane szyby i błocko na podłodze – wszystko to podpowiadało jednak, że raz jeszcze się udało, jesteśmy uratowani. I nawet obecność ciał obcych nie przeszkadzała tak bardzo. Ostatecznie każdy współpasażer pomagał podnosić temperaturę przejazdu. Zimą tłoczyliśmy się więc z mniejszą wrogością, a może nawet z namiastką życzliwości.

Tęsknię za pierwszym zapachem wiosny – tym dniem, w którym wszyscy czujemy, że coś się nieodwracalnie przesunęło, najtrudniejsze za nami i możemy oddać się czekaniu na słońce. Za widokiem pierwszego nastolatka, który wyleciał do sklepu bez kurtki, i pierwszych dziewczyn w lekkich płaszczach. Za oznakami, że strach minął, a nadchodzą odkryte dekolty.

Bo bez zimy wiosna nie ma tak wyrazistego smaku. Radości z przebiśniegów. Nie ma tego impetu powracającego życia, bo ono donikąd nie odeszło i pod śniegiem się nie skryło. Nie było szansy mocno za nim zatęsknić. Nie będzie więc szansy ekstatycznie się nim ucieszyć. Wiosna nie wybuchnie, co najwyżej przyjdzie pieszo. Może za wcześnie, ale też niezbornie, niewyraźnie. Bez topniejącego śniegu i ulewnych deszczy zieleń nie będzie mieć dość wody, by nas sobą upoić i zachwycić.

A wydawało mi się, że nie lubię marznąć!

Nieobecny śnieg to nasza pierwsza wspólna klimatyczna utrata, odczuwana przez małych i dużych. Tęsknią więc wielkomiejskie modystki, niemogące już szpanować zimową garderobą. Tęsknią fani zimowych sportów, podziwiający zawody rozgrywane na sztucznych nawierzchniach, rolnicy, nierozpoznający pejzażu za oknem i menedżerowie płacący za turnus z widokiem na gołą Gubałówkę. Tęsknią dzieci marzące o beztroskiej jeździe na sankach i zatroskani meteorolodzy świadomi, że brak śniegu jest tylko czubkiem topniejącej góry, na której chybocze się przyszłość naszego gatunku.

Utraty szybko odzwierciedlają się w języku. Z polskich powiedzonek zniknęły już: „Jest zima, musi być zimno!” oraz „Idzie luty, podkuj buty!”. Chciałabym optymistycznie zakrzyknąć: „Aby do wiosny!”, ale z gardła wyrywa się tylko: „Zimo, wróć!”.  

Czytaj również:

Tkanie własnej sieci Tkanie własnej sieci
i
ilustracja: Marta Janik
Wiedza i niewiedza

Tkanie własnej sieci

Kathleen Wallace

Czy istnieje jedna recepta na bycie sobą? A może moglibyśmy zacząć myśleć o sobie jak o procesie? Teoria sieciowej jaźni zakłada, że nasza tożsamość jest różnorodna i płynna.

Kim jestem? Wszyscy zadajemy sobie to pytanie, a także inne, podobne. Czy moją tożsamość definiuje to, co mam w genach, czy to, jak mnie wychowano? Czy mogę się zmienić, a jeśli tak – w jakim stopniu? Czy mam tylko jedną tożsamość, czy mogę mieć ich kilka? Zmagamy się z tymi kwestiami już od samego zarania filozofii. Są ważne, bo wpływają na to, w jaki sposób podejmujemy decyzje i jak sami oddziałujemy na świat. Dla Sokratesa zrozumienie samego siebie było wręcz niezbędne, by wiedzieć, jak mamy żyć – w zgodzie ze sobą i w zgodzie z innymi. Całe nasze samostanowienie opiera się na wiedzy o sobie, o innych i o świecie, który nas otacza. To, jak rozumiemy ludzką naturę i samych siebie, jest odzwierciedlone nawet w formach sprawowania władzy. Pytanie „Kim jestem?” ma zatem daleko idące implikacje.

Czytaj dalej