Wszystko jest przypadkiem
Przemyślenia

Wszystko jest przypadkiem

Stasia Budzisz
Czyta się 4 minuty

Wiara. Nadzieja. Miłość

W Polsce czasu transformacji, kiedy mit o czarnej wołdze przeszedł do przeszłości razem z Cyganami porywającymi dzieci, rakotwórczej gumie do żucia czy nasączonej narkotykami kalkomanii, pojawiła się przestrzeń dla nowego lęku.

Moje dorastanie (koniec lat 80. i początek 90.) przebiegało pod znakiem strachu przed HIV i AIDS. W zasadzie nikt nie odróżniał jednego od drugiego, ale jak mantrę powtarzano, że należy unikać dworców w dużych miastach, bo tam aż roi się od narkomanów i homoseksualistów. Przy czym ci ostatni byli zdecydowanie największą niewiadomą, ponieważ – w odróżnieniu od stereotypowych narkomanów – nikt nie tłumaczył, jak ich wyłowić z tłumu. Ale każdy wiedział, że te dwie grupy są odpowiedzialne za zło, które spadło na świat w postaci zarazy, na którą nie ma leku.

Lęk wzbudzał więc każdy wytatuowany człowiek i każdy, kto nie wpisywał się w obrazek „przykładnego Polaka”. To było jak fobia. Kto nie wyglądał na „porządnego” człowieka, był podejrzany i stanowił zagrożenie dla nas, niewinnych. Bo przecież „hifa” mieli ci, którzy sobie na to zasłużyli.

Tak wpajano i w szkole, i w domu

Na godzinach wychowawczych nauczyciele tłumaczyli, że zarazić się można przez ślinę albo dotyk zakażonego. Przypadkowy kontakt z porzuconą strzykawką oznacza, że w zasadzie jesteś trupem. Wokół narosło tak wiele mitów, półprawd i absurdów, że sceny odsuwania dzieci od ludzi ubranych inaczej, z tatuażem albo z nieoczywistym kolorem włosów były na porządku dziennym. Kiedy wróciłam z kolonii z zielonymi włosami, matka kazała mi to sprać z głowy, bo ludzie pomyślą, że jestem narkomanką. A narkomani, wiadomo, są zarażeni.

No więc w dzieciństwie chyba niczego się tak nie bałam jak AIDS. I te emocje wróciły przy lekturze powieści Rebeki Makkai Wierzyliśmy jak nikt.

Naznaczeni

AIDS to stygmat. Zarażenie wirusem jest jednoznaczne ze śmiercią społeczną. Idą za tym: utrata pracy, ostracyzm, samotność. Lepiej więc to ukryć, zostawić dla siebie. Albo nie wiedzieć. U Rebeki Makkai czujemy te dylematy zarażonych i narażonych aż nader mocno, bo AIDS w Chicago lat 80. był czymś więcej niż chorobą. Był karą za zboczenie i rozwiązłość. Pozytywny wynik testu to wyrok śmierci – fizycznej i społecznej. Napawał lękiem, bo nie wiadomo było, co rząd zrobi z pozytywnymi: wpisze na listę, odizoluje, zamknie w getcie? Historia uczy, że tworzenie list wykluczonych nigdy nie doprowadziło do niczego dobrego.

Z Makkai przenosimy się do chicagowskiego Boystown – enklawy chłopaków i młodych mężczyzn, którzy szukają normalności i poczucia wolności po latach spędzonych w konserwatywnych prowincjach USA. Każdy stara się korzystać z życia, układać je według własnej woli, kochać, budować związki, zdradzać. Po prostu: żyć. Ale nie mogą, bo zabija ich „gejowska” epidemia, na której zatrzymanie Regan nie spieszy się wyłożyć funduszy. Dotyczy przecież „innych”, więc można ją systemowo ignorować.

Zakażonym można zatem się brzydzić, odsuwać od siebie, wyrzucać na bruk. Umniejszać jego wartość, odczłowieczać. Chory jest zdemaskowany, bo AIDS to kara za występek albo uzależnienie. Jest jednoznaczna ze słabością, jest synonimem perwersji i nieczystości, jak syfilis jeszcze 50 lat wcześniej. Chory jest winny, a społeczeństwo lubi wiedzieć, kto jest odpowiedzialny za plagę. W tym wypadku, choć historia światowych epidemii pokazuje, że nie tylko w tym, winne są ofiary.

Wina i kara

Wierzyliśmy jak nikt spinają fabularnie postaci, które przeżyły wielkie katastrofy: I wojnę światową, epidemię AIDS, która zabrała ze sobą miliony istnień (do dziś około 30 mln osób), i współczesny terroryzm. Na świat patrzymy oczami Fiony i Yale’a, widzimy ważne momenty historyczne, stracone pokolenia i dramatyczne przeżycia.

Makkai prowadzi czytelnika symetrycznie w dwóch planach czasowych. Z jednej strony mamy Stany lat 80., stojące w obliczu wielu bezsensownych śmierci, a z drugiej Paryż początku XXI w., trawiony atakami terrorystycznymi, które niosą ze sobą to samo. A wszystko zatrzymane jest w obrazach i kadrach. Bo sztuka także stanowi ważny temat tej książki.

Autorka nie oszczędza nas od pierwszej sceny. Od razu wali obuchem w łeb i nie pozwala się otrząsnąć do samego końca. I długo potem. Zaczyna pogrzebem i nie daje nadziei. Pierwszy z grupy przyjaciół umiera Nico. I rozpoczyna lawinę. Choć cały czas irracjonalnie wierzymy, że będzie lepiej.

Makkai daje nam świat pozbawiony nadziei, porusza wątki fundamentalne: strach przed śmiercią, odrzucenie, homofobię, samotność. Zadaje pytanie o zaufanie. Nawet do najbliższych. Bo ono może kosztować nas życie. Może okazać się samobójstwem albo morderstwem. To też książka o odpowiedzialności za innych i o poczuciu wstydu. Bo czy godzi się zarazić innych, a samemu przeżyć?

Zwłaszcza dziś czyta się Wierzyliśmy jak nikt ze szczególnym napięciem. Znajdujemy się w czasie pandemii, która spadła na nas nieoczekiwanie, podobnie jak ta w latach 80. Nie wiemy, jak sobie z nią poradzić. Dziś każdy jest wykluczony. Żyjemy w zamknięciu, chodzimy w maseczkach, izolujemy się. A państwo też nie potrafi – albo nie chce – nas leczyć ani testować. Pandemie obnażają niewydolność służby zdrowia. I rządów.

Już się buntujemy. Władza pozwala nam zluzować, pójść na piwo, do fryzjera, na spacer do lasu, ale nadal podskórnie czujemy lęk. Izolacja wdarła się do mainstreamu. Każdy jest wyautowany. Choć żyliśmy w przekonaniu, że plaga nie może się zdarzyć już nigdy, to dzisiejsze czasy są właśnie dowodem na to, że zdarzyć się musi.

COVID-19 powinien nas nauczyć, że choroba nie jest karą, a ofiara nie jest winna. Wszystko jest przypadkiem.


Jeśli podoba Ci się, to co robimy – wesprzyj nas!
Fundacja PRZEKRÓJ

 

Czytaj również:

Książki mówią do nas po imieniu
i
Jean-Baptiste-Camille Corot, „Kobieta czytająca w studiu”, 1868 r. National Gallery of Art, Washington, domena publiczna
Wiedza i niewiedza

Książki mówią do nas po imieniu

Tomasz Wiśniewski

Po cichu, na głos, samotnie lub w grupie. Na stojąco, siedząco czy leżąco. Znamy mnóstwo sposobów lektury, choć jako gatunek oddajemy się jej od niedawna. Argentyński eseista i bibliofil Alberto Manguel sięga do źródeł historii czytania.

Jak to możliwe, że wydrukowane na białej kartce czarne znaczki potrafią wywołać w naszych umysłach obrazy, sprawiając, że widzimy słyszymy wydarzenia, o których traktuje tekst, fizycznie w nich nie uczestnicząc? Przez nasze oczy śledzące zapisane słowa może wniknąć historia, która wzruszy, wzbudzi gniew, a nawet wywoła emocje, których nigdy nie zapomnimy. Czytający nie tylko odkodowuje pewien komunikat; lektura sprawia również, że treść staje się częścią jego tożsamości. Na ile też to, co dzieje się z nami podczas lektury, ma związek z „zewnętrznym” tekstem, a na ile z „wewnętrzną” wyobraźnią? Inaczej mówiąc: czy źródłem znaczeń jest tekst, czy jego odbiorca? Czy czytanie to nasza naturalna umiejętność, czy pewien „wynalazek”? Biorąc pod uwagę fakt, że pismo i jego rozumienie pojawiają się późno w historii naszego gatunku, wydawałoby się, że mamy do czynienia z czymś nienaturalnym. Ale jeśli tak, dlaczego nasz mózg to w ogóle potrafi? A skoro potrafi, to dlaczego ta umiejętność pojawiła się tak późno?

Czytaj dalej