Zaklęty krąg powtórzeń
Przemyślenia, Sztuka + Opowieści

Zaklęty krąg powtórzeń

Jakub Popielecki
Czyta się 5 minut

Pod pewnym względem pierwsze Sicario było filmem o twarzy Emily Blunt. Aktorka wnosiła kobiecą perspektywę do męskiego świata policjantów i złodziei, agentów CIA i narkotykowych baronów, a reżyser Denis Villeneuve oraz operator Roger Deakins z uwagą śledzili kolejne malujące się na jej obliczu emocje. Grana przez Blunt agentka spoglądała w otchłań, a otchłań odpowiadała jej spojrzeniem mówiącym: „Nic nie wiesz, dziewczynko”. W Sicario 2: Soldado nie ma już Blunt, a zamiast duetu Villeneuve–Deakins mamy reżysera Stefano Sollimę i operatora Dariusza Wolskiego. Twórców z nie lada (to nie zarzut) pretensjami zastąpiło więc dwóch panów o skromniejszych, bardziej rzemieślniczych priorytetach – i taki też film im wyszedł.

To wciąż jednak film o twarzach. Pod nieobecność Blunt uwaga kamery kieruje się ku posępnym gębom Benicia del Toro i Josha Brolina. Amerykanin Matt (Brolin), bezwzględny spec od rządowej brudnej roboty, i jego meksykański „sprzątacz”, szukający zemsty na narkotykowym baronie Alejandro (del Toro), dostają nowe zadanie – powstrzymać kartele, które zaczęły przemycać do USA terrorystów. Sollima wykorzystuje ten pretekst, by pięknie wygrać wewnętrzną sprzeczność ich pracy: dysonans między plątaniną polityczno-biznesowo-moralnych kontekstów a prostotą celów („wejdź, zabij, zniknij”). Wciąż mówi się tu zresztą o „grze” czy „regułach”. Zupełnie jakby Matt i Alejandro omawiali zasady sesji Counter-Strike’a czy innej „strzelanej” gry wideo, a nie szczegóły prawdziwych aktów przemocy z prawdziwymi konsekwencjami. Do tej złej gry robi się oczywiście dobrą minę twardziela: misja może pójść nie po myśli, rozkazy mogą wejść w drogę surowej męskiej przyjaźni, Brolinowi czy del Toro tymczasem nawet powieka nie drgnie. Ale patrząc na te pokerowe twarze, dobrze wiemy, że – jak mawia klasyk – „coś tam się dzieje”.

Taki testosteronowy egzystencjalizm ma swój nieodparty urok: dobrze się patrzy na tych poważnych facetów z ich karabinami, ich helikopterami, ich dylematami. I nawet jeśli brakuje nieco równowagi, jaką wnosiła Emily Blunt, to twórcy szukają innej perspektywy, jakiegoś kontrapunktu do pozy macho. Tym razem wprowadzają go postacie dzieci: rozpuszczona córka kartelowego bossa oraz nastolatek, który stawia pierwsze kroki w przestępczym świecie. Niniejszym Sollima przenosi na amerykański grunt doświadczenia z serialu Gomorra i opowiada o systemie, który reprodukuje się w nieskończoność, zagarniając do śmiertelnej gry kolejne pokolenia. Nieważne, po jakiej stronie barykady stoisz – czy zaczynasz jako panienka z prywatnej szkoły, czy biedny licealista. Wachlarz ról, jakie możesz odegrać w tej „grze”, pozostaje ograniczony.

Nic zatem dziwnego, że Sollima chce oddać sprawiedliwość tematowi i – mimo hollywoodzkich twarzy w obsadzie – próbuje uciec przed hollywoodzką narracją. Czyli narracją taką, która domaga się może nie zaraz happy endu, ale na pewno jakiegoś spełnienia, rozwiązania, uwolnienia. Nieprzypadkowo zamiast akcji jest tu głównie czekanie na akcję, zamiast barwnego spektaklu – ponury suspens. A kiedy wreszcie dochodzi do jakiejś strzelaniny, to jest ona konkretna, rzeczowa, rutyniarska: pif-paf i po sprawie. Sollima nie chce dać nam nawet najprostszych spełnień: adrenalinowych, gatunkowych. Zupełnie jakby podpowiadał: meksykańsko-amerykański węzeł jest nie do rozplątania, wojna z kartelami i terroryzmem jest nie do wygrania, nie ma się czym ekscytować. Może i jest to gra, ale raczej mało zabawna. Nic zatem dziwnego, że fabuła meandruje, kluczy, nie chce wypełnić priorytetu „wejdź, zabij, zniknij”, „początek, rozwinięcie, zakończenie”. Każdy finał może być tu tylko kolejnym otwarciem, zresetowaniem machiny do punktu wyjścia.

Ironia sytuacji polega na tym, że Sollima sam wpisuje się w końcu w zaklęty krąg powtórzeń, który piętnuje. Sicario 2 to przecież sequel nieco wymuszony i – mimo swoich zalet – generalnie niezbyt potrzebny. Zamiast dopełniać oryginał, tylko przyklepuje to, co powiedziano za pierwszym razem. Ciut za bardzo przytula się też do pomysłu, by zrobić z Sicario serię, by zostawić sobie furtkę na kolejne powroty. Co gorsza, robi to kosztem fabularnej wiarygodności i dramatycznego ciężaru. Czemu? Podejrzewam, że zabrakło potężnych autorskich osobowości za kamerą. To już przecież reguła scenariopisarskiej kariery Taylora Sheridana (autora SicarioSicario 2), że w lepszych reżyserskich rękach (Villeneuve w Sicario czy David Mackenzie w Aż do piekła) jego teksty brzmią pełnym głosem. W gorszych z kolei pozostawiają zawsze wrażenie niewykorzystanego potencjału. Tak było przecież w wyreżyserowanym przez samego Sheridana Wind River, podobnie jest i w Soldado.

Porównajmy. Villeneuve zrobił z pierwszego Sicario film skłaniający widza do posłuszeństwa i rozdymający zwykłą „strzelankę” do mitycznych rozmiarów. Kiedy w jednej ze scen autostradą jechał konwój, to jechał niczym prosto do piekła, jakby nie było drugiego takiego konwoju w historii kina. W Sicario 2 Sollimy też niby jedzie konwój, ale jakiś… zwyczajny. Takich to widzieliśmy dużo.

Czytaj również:

Lekcje z krańców świata
i
Werner Herzog na planie filmu „Inferno”; zdjęcie dzięki uprzejmości Netflix
Opowieści, Sztuka + Opowieści

Lekcje z krańców świata

Mateusz Demski

Werner Herzog zawsze miał w sobie gotowość do odkrycia czegoś niezwykłego, ale świat wciąż pozostaje dla niego wielką tajemnicą.

Natura była jego pasją od najwcześniejszych lat.

Czytaj dalej