Baltimore w stanie Maryland. Godzina chwilę po 10. Terra Cafe. Obsługuje mnie czarnoskóra kelnerka, przy innych stolikach siedzą czarnoskórzy goście, czarnoskóry mężczyzna bierze śniadanie na wynos, łyk kawy i wychodzi, na ścianach murale o czarnoskórych twarzach, na tablicy ogłoszeń plakat zapowiadający majowy „Malcolm X Tour”, ogłoszenie o spotkaniu dotyczącym „Pan-African Swahili” i grafika przestawiająca piramidę żywieniową afrykańskiego dziedzictwa, a ja jestem biała i robię tutaj różnicę. W całym Baltimore Afroamerykanie stanowią ponad 60% mieszkańców, biali zaledwie 30%. Okolice Charles Village, gdzie mieszkam, są akurat czarne, ale nie tylko czarne, bo są też biedne, a efekt łatwego dostępu do narkotyków widać na każdym rogu. Trochę jak w Detroit, bo i miasta te dzieli tylko kilka pozycji w pierwszej dziesiątce najniebezpieczniejszych w USA[1]. Zresztą w rankingu najbiedniejszych też nie są od siebie bardzo oddalone.
Wieczorem spotykam się z Esem, znajomym pochodzenia irańskiego, i pytam, o co tu chodzi, a on mi opowiada o segregacji i o tym, jak na uniwersytecie w Filadelfii ludzie trzymali się razem ze względu na kolor skóry. W telewizji lecą akurat rozgrywki ligi uniwersyteckiej w koszykówce, pokazuję mu tę różnorodność na boisku i trybunach, a on na to: „Tak, ale się nie przyjaźnią”. I faktycznie im bliżej centrum Baltimore, tym bardziej to widzę, i może uliczny włóczęga mówiący do czarnoskórego przechodnia: „Wracaj do lasu!” stanowi ekstremum, ale już barowo-kawiarniane podziały nie, bo z jednej strony są jedni, z drugiej drudzy, nic pomiędzy i nie uświadczysz białego człowieka za kasą żadnego supermarketu w tym mieście. Wyjątek? Skądże. Waszyngton, centrum hotelowo-konferencyjne, wśród gości wszystkie nacje świata i kolory skóry, wśród obsługi tylko jeden. Nowy Jork, Columbia University, studenci to globalizacja pełną gębą, a ci, co doglądają trawników, to Latynosi, Afroamerykanie i jeden stary Grek. Ten problem naprawdę istnieje.
Green Book obejrzałam kilka dni przed rozdaniem Oscarów, myśląc o nim w oderwaniu od wszędobylskich plakatów i dziesiątek nagród, pozostanę więc konsekwentna. Jeden z moich przyjaciół powiedział, że to taki film, z którego widz wychodzi uśmiechnięty, i to jest chyba najtrafniejsza opinia, na której można by zakończyć tę recenzję, może dodając ewentualnie, że film dobrze sprawdzi się podczas bożonarodzeniowego wieczoru czy jako pretekst do wyjścia do kina całą rodziną… Ale nie można jej na tym zakończyć, ponieważ ten film aspiruje do czegoś więcej, do zabrania głosu w dyskusji o problemie, do wyjaśniania go.
Publiczności film się spodobał, pewnie z powodów jak wyżej, z krytykami gorzej.
Dużo się mówi i pisze o zniekształceniu biografii i ukazaniu dwóch głównych bohaterów, Dr. Dona Shirleya i Tony’ego Vallelongi w zupełnej sprzeczności do ich realnych odpowiedników. Nie w tym jednak największy problem. Film krytykowany jest głównie za to, że to historia o czarnych opowiedziana przez białych w skrajnie subiektywny sposób, historia, w której czarnoskóry bohater – jak zauważa portal filmowy Shadow and Act – nawet na sekundę nie bierze do ręki tytułowego The Negro Motorist Green Book, przewodnika po miejscach na południu Stanów Zjednoczonych zawierającego hotele i restauracje dla czarnych, bo tę książkę cały czas dzierży jego biały kierowca. W recenzjach dużo jest o powielaniu rasistowskich stereotypów, „The TimesPicayune” z Nowego Orleanu – mimo że na swoich łamach chwali film za mówienie o drażliwej kwestii przystępnym językiem, który przyciąga ludzi do kin (pytanie, czy to zaleta, pozostawiam otwarte) – wypomina mu powtarzany w kółko motyw white savior. „The New York Times” nazywa film „podróżą przez kraj rasistowskich cliché”, a afroamerykański magazyn internetowy „The Root” wali wprost, pisząc, że film „uczy białych ludzi rasizmu”. Zresztą, wystarczyło zobaczyć reakcję Spike’a Lee po ogłoszeniu zwycięzcy tegorocznych Oscarów, by zorientować się, że coś jest mocno nie tak, a przecież nie ma w świecie kina chyba większego autorytetu w temacie niż reżyser Rób, co należy i Malcolma X. Green Book stereotypizuje wszystkie strony, również białych. W książce Obcy we własnym kraju. Gniew i żal amerykańskiej prawicy Arlie Russell Hochschild zastanawia się m.in. nad stosunkami pomiędzy wyborcami republikanów a wyborcami demokratów, południem a północą. Czerwoni (republikanie) niebieskich (demokraci) nie lubią, a niebiescy czerwonymi gardzą i czerwoni są tego świadomi. Czerwoni, skupieni na wartościach rodzinnych, religii i znaczeniu pracy własnych rąk, uważają niebieskich za niemoralnych fanów imigrantów i homoseksualistów, rozdających pieniądze nierobom. Z kolei ceniący sobie wykształcenie, tolerancję i różnorodność niebiescy patrzą na czerwonych niczym na rednecków biegających do kościołów, skąpych konserwatystów-rasistów. Stereotyp goni stereotyp. I tak właśnie jest w świecie Green Book, jak gdyby niebiescy chcieli nam pokazać czerwonych, więc wysyłają czarnoskórego artystę na południe, takiego artystę, którego lubią, który jest już prawie ich, prawie biały, dają mu białego kierowcę-ochroniarza i mówią: „Oho! A teraz patrzcie, co z nimi zrobią”, by potem zawrócić ich do siebie, gdzie nawet policjanci są dla czarnych przemili…
I to jest tak krzywdzące, że aż dziw, że wyprodukowane w 2018 r.
Problem naprawdę istnieje i naprawdę można pokazać go w poważny sposób z artystycznym wyczuciem. Nie jestem entuzjastką nowego filmu Spike’a Lee pt. BlacKkKlansman, ale trudno nie zgodzić się, że każda jego scena więcej mówi o stosunkach biali–czarni w Ameryce niż Green Book obejrzany dwa razy. A przecież mówi o tym nie tylko kino. W 2016 r. Nagrodę Bookera otrzymał Paul Beatty za książkę Sprzedawczyk, w której rozprawia się z rasizmem odważnie, a do tego z humorem, tworząc wizję kalifornijskiego miasteczka, w którym przywrócone zostają niewolnictwo i segregacja rasowa, co powoduje powrót ładu, porządku i spokoju. Beatty, niczym Lee w kinie, pozostaje bezstronny, okładając ciosami obie strony, a nawet bardziej swoich – czarnoskórych Amerykanów, nie powiela jednak kolejnych stereotypów, ale je sprawnie karykaturuje.
Ciekawym projektem jest The Interaction and Coloreds autorstwa określającego się mianem Igbo Nigerian American małżeństwa Mendi+Keith Obadike. Artyści zastanawiali się nad związkami pomiędzy rasą a finansami i zauważając malejące możliwości identyfikacji rasowej w świecie e-commerce, stworzyli Interaction of Coloreds Color Check System® – pierwszy na świecie system weryfikacji koloru skóry on-line. Każdy może wejść na stronę http://www.blacknetart.com/IOCccs.html, by tam się rasowo zweryfikować, odpowiadając m.in. na takie pytania, jak: „Czy Twój kolor skóry był kiedykolwiek modny?”, „Czy Twój kolor włosów był kiedykolwiek jaśniejszy od koloru Twojej skóry?”, „Czy ktoś kiedykolwiek sprawdził Twój kolor za uszami?”, „Jeśli tak, jaki kolor tam znalazł?”, „Czy wiesz, co to jest ashy?”. Green Book nie idzie tym śladem, tworząc prostą historię z ładnymi zdjęciami ładnych krajobrazów i starych samochodów, przeciętnymi kreacjami świetnych aktorów – Mahershali Aliego (bez porównania do roli w Moonlight) i Vigga Mortensena (wprawdzie ciągnie całość do przodu, ale gdyby odpuścił sobie parę – tak bawiących część widowni – scen skupionych na pochłanianiu kanapek, pociągnąłby bardziej) oraz scenariuszem płynnym jak rozcieńczona zupa, który już gdzieś około 10. minuty odkrywa wszystkie karty, dzięki czemu możemy bez obaw, uśmiechnięci, siedzieć sobie wygodnie do końca seansu. Peter Farrelly mógł stanąć obok innych artystów poruszających poważny amerykański problem, który mimo Martina Luthera Kinga, mimo lat 60., Malcolma X, Baracka Obamy i mimo prawnego zniesienia wszelkich podziałów wciąż ma miejsce. Mógł po latach robienia słabej rozrywki (wcześniej wyreżyserował m.in. filmy Głupi i głupszy, Sposób na blondynkę, Ja, Irena i ja) zrobić coś wybitnego. Ale nie zrobił. Wychodzimy z kina i tyle. Było miło.
Baltimore w stanie Maryland. Oglądam telewizję. Reklama. Na ekranie biały mężczyzna w garniturze, z teczką w dłoni wchodzi do punktu udzielającego kredytów. Zaraz po wzięciu kredytu kupi sobie nowego SUV-a. W punkcie za kasą stoi kobieta w uniformie. Czarna. Ten problem naprawdę istnieje.