Czasem trzeba podejmować w życiu odważne decyzje, nie zawsze zgodne z tym, czego oczekują od nas inni. O wyborach mniej i bardziej odpowiedzialnych opowiada prof. Piotr K. Oleś, psycholog osobowości. Pyta Aleksandra Pezda.
Aleksandra Pezda: W oscarowym filmie Thomasa Vinterberga Na rauszu dojrzali mężczyźni topią w alkoholu tęsknotę za młodością. Rzecz nie w tym, że nie mogą patrzeć na siebie w lustrze. Oni tęsknią za samymi sobą z przeszłości – za utraconą energią, porzuconymi ambicjami, za tą cudowną perspektywą, że jeszcze wszystko jest możliwe. Odkrywamy z nimi na nowo, jak dużą cenę płacimy za dojrzałość.
Piotr K. Oleś: W gruncie rzeczy dojrzałość wymaga właśnie tego – świadomości, że z wieloma relacjami i rzeczami trzeba się będzie w życiu rozstać. Jestem przy tym jednak zwolennikiem tezy, że ludzkie życie podlega zasadzie ciągłości. To by oznaczało, że nawet w dojrzałym wieku pozostajemy w kontakcie z naszą młodością. Nie tylko pamiętamy, jacy byliśmy, ale także wiele z dawnych treści jest w nas lub do nas powraca. Chodzi zarówno o to, co w życiu cenimy, jak i o ten niepowtarzalny klimat emocjonalny, jakość relacji z drugim człowiekiem, które sprawiają, że czujemy się sobą. Jeżeli więc ktoś odszedł daleko od siebie czy w jakiś definitywny sposób od tego, kim był w młodości, jako psycholog zastanowiłbym się, co w jego życiu potoczyło się nie tak.
Kolejne rozstanie, jakaś porażka, monotonne zadania zawodowe – wystarczą zwyczajne sprawy, żebyśmy poczuli znużenie.
To prawda, zmieniamy się w miarę doświadczeń i doznawanych zawodów. Zdradza przyjaciel, odchodzi żona lub mąż, wyrzucają nas z pracy – to wszystko wpływa na nasze podejście do życia. Jeszcze trudniej pogodzić się z zawodem, jaki sami sobie sprawiamy. Przecież i my zdradzamy, łamiemy własne zasady, nie dochodzimy w karierze tak daleko, jak planowaliśmy, czy porzucamy swoje pasje. Mimo wszystko można pozostać młodym duchem, niezależnie od wieku. Młodym będzie ten, kto szuka nowych aktywności i nowych wrażeń, kto nie broni się przed świeżymi doświadczeniami.
Druga młodość, drugi początek – to nie mit?
Nie musi nim być. Choć często ulegamy iluzji, jaką nam podsuwa cywilizacja zachodnia – że aby dokonać zmiany, wystarczy oddziaływać z zewnątrz. Wyobrażamy sobie, że zerwanie dotychczasowego związku, rzucenie pracy, przeprowadzka do innego miasta czy podróż dookoła świata wystarczą, aby stać się innym człowiekiem. Przerabiamy to nie tylko w ramach kryzysu wieku średniego, ale także po każdym urlopie czy świętach, kiedy wyrwani z codziennej rutyny, wypoczęci czujemy się inaczej i mamy wrażenie, że zachowamy te zmiany na dłużej, że odtąd będziemy funkcjonować lepiej. Niestety to się rzadko udaje. O tym przekonujemy się w znanych nam okolicznościach, gdy tylko wracamy z wakacji i wskakujemy od razu na utarte tory.
Czego brakuje, żeby zmiana życiowa się udała?
Najczęściej brakuje głębszej autorefleksji. Ludzie rzucają dotychczasową pracę, kupują domy na wsi albo – dla odmiany – przenoszą się do miasta, kończą niesatysfakcjonujące związki, czasem – jak to się mówi – skacząc na główkę. A do poważnej zmiany w życiu trzeba dobrze siebie poznać, wyznaczyć świadomie nowe cele i zaakceptować koszty, jakich to będzie wymagało. Na przykład ktoś pracował na swoją karierę w mieście, ale tęsknił za naturą; w pewnym momencie życia dostrzega, że go ta tęsknota ogranicza i postanawia wyjść jej naprzeciw. Będzie musiał zrezygnować z intratnej pracy i przyjąć mniej dochodową. Zyska, bo będzie bliżej natury, ale straci prestiż zawodowy i społeczny. Może taką zmianę wdrożyć skutecznie – pod warunkiem jednak, że jest gotowy ponieść określone straty.
Przeprowadzone przez moje magistrantki badania psychologiczne pokazały, że ludzie podążający ścieżką wielkiej zmiany życiowej motywowanej wewnętrznie byli z niej zadowoleni. Z kolei ci, którzy usiłowali tę zmianę wymusić, skupiając się wyłącznie na warunkach zewnętrznych, na zasadzie: „Nie wiem dokładnie po co, ale rzucam pracę/żonę/partnera”, na ogół powtarzali stare błędy i rozczarowywali się powtórnie. Istotą sprawy jest bowiem coś znacznie ważniejszego – zmiana głównych wartości, a dopiero na drugim miejscu zmiana rodzaju aktywności życiowej lub zawodowej, środowiska czy kontaktów społecznych.
To jest właśnie syndrom Gauguina, który Pan badał?
Przypadek Paula Gauguina wykorzystuje się w psychologii do analizy kryzysu wieku średniego. Syndrom Gauguina to przykład impulsywnej decyzji powodowanej kryzysem środka życia. Podejmujemy takie decyzje z różnych powodów, ale u ich podłoża najczęściej tkwi nie do końca uświadamiany lęk przed śmiercią, nasilający się około czterdziestki. Gauguin robił karierę jako makler, dobrze zarabiał, utrzymywał żonę i pięcioro dzieci, malował tylko amatorsko. Część ekspertów twierdzi, że sam rzucił pracę, część, że ją stracił, ale mógł do niej wrócić – tak czy inaczej, w 34. roku życia postanowił poświęcić się wyłącznie sztuce. W rezultacie pozbawił się źródła utrzymania, żona z dziećmi musiała wrócić pod opiekę swojej rodziny do Kopenhagi, a on rozwieszał plakaty dla zarobku. Ale malował. Przeprowadzając tę wielką zmianę, wypełnił swoją życiową misję: znalazł to, co było dla niego najważniejsze, i na tym się skupił.
Czy egoizm jest na pewno składnikiem dojrzałych decyzji?
Z reguły zmiana linii życia bywa kontrowersyjna. Może też zachodzić kosztem osób bliskich. Jeśli jednak przyniesie poczucie zgodności z samym sobą, trzeba ją uznać za pożądaną i dojrzałą. Istotą tej zmiany jest element rozwojowy, a ten wiąże się z procesem powstawania nowej tożsamości, wydaje się więc, że w niektórych przypadkach egoizm to warunek konieczny. Kluczowe w takiej sytuacji będzie ważenie zysków i strat. Człowiek nie żyje na samotnej wyspie, musi brać pod uwagę, że jego decyzje mogą w kogoś uderzyć. Co jednak wybrać – być nadal nieszczęśliwym ojcem czy zdecydować się na szczęśliwe życie twórcy, który od czasu do czasu widuje swoje dzieci? Wybieramy, zawsze jest coś za coś. Ludzie nadmiernie odpowiedzialni, nawet jeśli mają dobry pomysł na nowe życie, odsuwają go z obawy, że ich bliscy poniosą zbyt wysokie koszty. Nie musi tak być. Bliscy na ogół łatwiej akceptują duże zmiany w życiu partnerów czy rodziców, niż im samym się wydaje. Bywa nawet, że mówią: „Szkoda, że wcześniej tego nie zrobiłaś/zrobiłeś”.
Gauguin stracił źródło dochodów, naraził swoją rodzinę, wreszcie ją utracił. Wysoką cenę zapłacił więc nie tylko on, ale także jego bliscy. A jednak ta decyzja zapoczątkowała lub przyśpieszyła proces tworzenia jego nowej tożsamości.
Jak zdefiniować dojrzałość?
To pytanie podstawowe, odpowiedź powinna być prosta. Będzie jednak złożona, ponieważ wzorce dojrzałości się zmieniają. W połowie XX w. w naszym kręgu kulturowym probierzem dojrzałości była stabilizacja – stała praca, ten sam krąg przyjaciół, jeden związek, wyznawanie konkretnych wartości, określone przekonania religijne. Liczyło się zakorzenienie w środowisku. Wśród kryteriów nieprzystosowania psychologia kliniczna w tamtych latach wymieniała częstą zmianę pracy i niestałość relacji, które dziś – całkiem przeciwnie – są już normą. To umiejętność przystosowania się do częstej zmiany należy teraz do kryteriów dojrzałości.
Z drugiej strony, by te zmiany były możliwe, potrzebny jest nam rdzeń, który pozostanie niezmienny. Jego brak naraziłby nas na poczucie chaosu i zagubienia. Chodzi o ideały, przyjęte reguły postępowania i to, co w znacznym stopniu ulotne, jak poczucie autentyczności i zgodności ze sobą.
Co prawda system przekonań też ewoluuje w ciągu życia. Rzadko przejmujemy wartości domu rodzinnego dosłownie, raczej kształtujemy tożsamość osobistą w pewnym napięciu wobec wartości preferowanych przez rodziców, dokonujemy własnych przewartościowań. Jednak są to zmiany, za którymi stoi refleksja i dlatego z reguły rozciągają się one bardziej w czasie – mogą więc pełnić funkcję kotwic dla zmian zewnętrznych, takich jak praca czy miejsce zamieszkania. Generalnie chodzi o to, że potrzebujemy stałego, zakorzenionego w nas kontekstu. To on będzie nas trzymał i pozwoli dobudowywać nowe treści do tych, które utożsamiamy ze sobą. Jeśli nie odpowiada mi praca, zmieniam ją, jeśli mi nie odpowiadają relacje – szukam lepszych, ale pozostaję sobą. To właśnie nazwałbym dzisiaj dojrzałością: refleksyjne połączenie stałości i zmiany.
Od kogo możemy więc wymagać dojrzałości?
Są różne kryteria dojrzałości, w zależności od wieku. O dziecku dojrzałym mówimy wtedy, gdy radzi sobie samodzielnie w różnych sytuacjach, m.in. bez problemu zostaje w przedszkolu, zwraca uwagę na potrzeby swoje i innych dzieci, potrafi się czymś podzielić, wie, co jest dobre, a co złe, i umie – w swoim zakresie – postępować zgodnie z określonymi wartościami. W szkole będzie to podejmowanie zadań typowych dla nauki z poczuciem odpowiedzialności, że to ja się czegoś uczę, a nie że nauczyciele wkładają mi coś do głowy. O niedojrzałości można natomiast mówić, gdy dziecko nie ma zakresu własnej odpowiedzialności i postępuje wyłącznie tak, jak go prowadzą dorośli. Często np. mamy do czynienia ze zjawiskiem przeinwestowania, kiedy dziecko biega pomiędzy narzuconymi przez rodziców czy nauczycieli zadaniami, a zapytane, co by chciało w życiu robić i osiągnąć, nie potrafi odpowiedzieć.
W okresie dorastania dochodzą ważne zadania rozwojowe, związane m.in. z zaakceptowaniem zmian w organizmie i nawiązywaniem emocjonalnych relacji. Problem, który widzę w badaniach i który zauważam w gabinecie – dotyczy to osób w okresie tzw. wschodzącej dorosłości – polega na zbyt łatwym i wczesnym wchodzeniu w relacje intymne. Obniża się wiek inicjacji, młodzi rozpoczynają więc współżycie seksualne, gdy ich emocje nie są jeszcze na to gotowe, co utrudnia zintegrowany rozwój osobowości. Dojrzałość w tym wieku polegałaby więc na opóźnieniu inicjacji, żeby nie przechodzić jej w przypadkowych okolicznościach i z przypadkowym człowiekiem.
O pokoleniach, które ostatnio wkraczają w dorosłość, często mówimy „niedojrzałe”. Wyrzucamy młodym ludziom, że oczekują idealnych partnerów czy idealnych warunków pracy. To nie jest po prostu cecha młodości?
Tu chyba mówimy o niezdolności do samoograniczenia. Jeszcze raz nawiążę do tego, co było charakterystyczne dla połowy XX w. W związku z warunkami socjoekonomicznymi i kulturowymi dzieci wychowywano w kierunku samoograniczenia oraz dzielenia się z innymi. Kiedy dorastały, były lepiej przygotowane do tego, że w życiu zdarzają się sytuacje, które nie do końca ich zadowolą, a które będzie trzeba jednak znieść. Taki model myślenia wymuszały środowisko i kultura. Skoro nie było wystarczających zarobków albo towarów na rynku, trzeba było się ograniczać – nie tylko w prostych sprawach życiowych, jak codzienne menu czy dostępne sprzęty użytku domowego, ale także w bardziej złożonych, takich jak związek z drugim człowiekiem, małżeństwo. To samoograniczenie zdejmowaliśmy z siebie w miarę poprawiających się warunków bytowych. I teraz dzieci przygotowuje się nie do tego, by przetrwały w trudnych warunkach, ale by walczyły o lepsze swoje i aby asertywnie realizowały przede wszystkim własne potrzeby. Można powiedzieć, że filozofia wychowania zmieniła kierunek – w uproszczeniu: od człowieka wychowywanego głównie dla innych do człowieka wychowywanego głównie dla siebie. Nadal jest w tym dużo treści adaptacyjnych, ale nastąpił wyraźny zwrot w stronę indywidualizmu kosztem zbyt słabego rozwoju wymiaru wspólnotowego i samoograniczenia. W konsekwencji nie widzimy potrzeby np. przetrzymania trudów w relacjach, choć przecież w każdej relacji – intymnej czy zawodowej – zdarzają się kryzysy.
Inną stroną tego problemu jest lęk przed odpowiedzialnością. Często słyszę od młodych ludzi, że w kształtującej się nowej relacji boją się momentu, w którym zaczynają czuć odpowiedzialność za drugą osobę. Na zasadzie: „Jeszcze nie wiem, czego oczekuję od tego związku, a widzę, że druga strona już się angażuje”. Czasem w tym momencie młodzi się wycofują – uciekają przed relacją, bo nie są pewni, czy właściwie wybrali. Jakby się bali, że nie dadzą rady, jakby nie wierzyli we własne siły i zdolność współtworzenia „my” z drugim człowiekiem.
Czy dojrzałość to również poczucie własnej wartości?
Z tym sprawa jest trudniejsza. Badania pokazują, że poczucie własnej wartości w 40% zawdzięczamy genom. Możemy za to ewentualnie podziękować rodzicom, nic więcej nie poradzimy. No ale resztę kształtujemy w środowisku. Zaniżone bądź zawyżone poczucie własnej wartości może być przejawem dysfunkcji osobowościowej, jeśli odbije się na relacjach czy na planowaniu, wyborze i poziomie realizacji indywidualnych celów. Człowiek z niską samooceną wybiera cele poniżej swoich możliwości, nawet gdy środowisko mu podpowiada, że może więcej. Z drugiej strony, choć niskie poczucie własnej wartości utrudnia życie, ma pewną wartość adaptacyjną – w uproszczeniu: ktoś nie przyjmuje funkcji kierowniczej, bo uważa, że się nie nadaje i to go uratuje przed stresem oraz zaburzeniami psychosomatycznymi, których być może nabawiłby się przytłoczony odpowiedzialnością na wysokim stanowisku. Zwłaszcza że stale miałby poczucie, że nie robi tego tak dobrze, jak powinien. W zawyżonej samoocenie wbrew pozorom też tkwią pułapki. Człowiek, który przecenia własne możliwości, podczas egzaminu czy rozmowy kwalifikacyjnej może ponieść porażkę, choć zasadniczo w bezpośrednim kontakcie i tak zyska więcej niż ten z zaniżoną samooceną.
Wracając do dojrzałości – nie niskie poczucie własnej wartości, ale dopiero sposób radzenia sobie z nim może być sygnałem jej braku. Dojrzałość polegałaby na podejmowaniu ryzyka pomimo lęku, ale też na podejmowaniu działań jednak nie za trudnych, żeby nie doprowadzić do kryzysu. To się da rozpoznać, kiedy człowiek obserwuje uważnie siebie i innych.
Dziś chętniej podejmujemy się zadań, w które z góry wkalkulowany jest sukces. Tak dobieramy pracę, miejsce na wakacje, często partnerów. Przy drobnych niezgodnościach wolimy się wycofać. To niedojrzałe?
Oczekiwanie, że znajdę dla siebie kogoś, kto w stu procentach spełni moje wymagania, jest mało realistyczne. Podobnie w innych obszarach życia. Takie oczekiwania mogą się spełnić tylko w przypadku, gdy człowiek zaangażuje się w coś, wobec czego właśnie nie ma pewności, że go w pełni usatysfakcjonuje. Brzmi paradoksalnie, ale już tłumaczę, na czym rzecz polega. Angażując się, czujemy odpowiedzialność, a to motywuje, byśmy starali się bardziej – zarówno w pracy, jak i w relacjach. Wysiłek z kolei przekłada się na małe i duże sukcesy, a one dają poczucie spełnienia. Mamy do czynienia ze sprzężeniem zwrotnym: zaangażowanie – staranie się – działanie – satysfakcja – działanie. Ci, którzy nie spróbują, odcinają się od owego sprzężenia zwrotnego satysfakcji życiowej wynikającej z realizacji rzeczy subiektywnie ważnych. Niestety, samo zaangażowanie nie stanowi rękojmi, że ta satysfakcja nastąpi, wiele zależy bowiem od czynników sytuacyjnych lub związanych z partnerem, który może nie zechce ryzykować zaangażowania na tym samym poziomie co my. Bez podjęcia ryzyka jednak się tego nie sprawdzi.
Dlatego do relacji – osobistych i zawodowych – podchodzimy ostrożnie. Pociesza nas możliwość wyboru.
To tylko iluzja wolności. Ludzie ją dziś chętnie „kupują”. Widzą to tak: przede mną ciągle wiele opcji, nie muszę się śpieszyć, czuję wolność, chętnie przedłużę ten okres i to miłe samopoczucie towarzyszące możliwości wyboru. To również presja kultury: masz wybór, nie podlegasz żadnym przymusom; masz czas, aby realizować swoje cele. Życie zaczyna się po czterdziestce, a nawet po sześćdziesiątce – taki przekaz otrzymujemy na każdym kroku.
Z jednej strony – powiem za Baumanem – kultura stwarza nam możliwość swobodnego kształtowania tożsamości, płynnej czy wielorakiej. Z drugiej jednak wywiera presję, byśmy odraczali decyzje tożsamościowe. Niektórzy nieźle pływają w tym stawie, ale dla wielu bywa to destrukcyjne. Co będzie, gdy skończą symboliczne 50 lat i dostrzegą, że zdezaktualizowało się wiele możliwości, które – jak im się wydawało – mają ciągle przed sobą?
Lepsze byłoby życie pod presją?
To oczywiście dobrze, kiedy człowiek uwalnia się od stresu związanego z różnego typu przymusami, jak: „Ożeń się, bo może być za późno”. Za mało przy tym jednak słyszy, że traci również wtedy, gdy nie dokonuje żadnego wyboru i nie angażuje się. Omija go bowiem cała gama doświadczeń – może i trudnych, ale dających emocjonalne wzmocnienie i satysfakcję. Trochę jak z zakupami w sklepie: kiedy przez kilka godzin oglądamy wystawy, a niczego nie kupujemy, czujemy coś na kształt porażki.
Amerykański psychoanalityk i psycholog Erik Erikson pracował w połowie XX w. nad teorią kształtowania tożsamości. To były czasy, gdy ludzie 20-letni dokładnie już wiedzieli, kim są, z czego będą się utrzymywać, i planowali założyć rodzinę. Ta granica bardzo się teraz przesunęła – to samo dotyczy dziś 40-latków, tyle że oni mają za sobą już kilka relacji, parę razy zmieniali pracę i wiedzą, że nie mogą liczyć na stałe zatrudnienie. Ponieważ nie podjęli życiowych decyzji typu stały związek, posiadanie dzieci czy znalezienie stabilnego miejsca do życia, wielu z nich wpada w depresję. Częściowo dlatego właśnie, że podtrzymując wolność bez głębszego zaangażowania, nie otrzymali żadnego pozytywnego wzmocnienia. Dobrze zrealizowane mniejsze cele, takie jak perfekcyjnie wykonany projekt w pracy, długoletnia przyjaźń albo rozwijająca się relacja, to właśnie drobne życiowe satysfakcje, które mogłyby niejednego uchronić przed depresyjnym tąpnięciem.
Jest szansa na zmianę osobowości po pięćdziesiątce?
Po pięćdziesiątce nie zmieni się już raczej struktura cech osobowości – ekstrawersja, neurotyczność, otwartość na nowe doświadczenia, ugodowość czy sumienność. Pozostaniemy z takim zestawem cech, jakie odziedziczyliśmy i jakie podlegały pewnym modyfikacjom w ciągu życia, np. ktoś, kto nie jest zbyt sumienny, nauczył się punktualności i systematyczności, ponieważ tego wymagała praca. Jednak to tylko część naszej osobowości. Zmienne w niej są sposoby adaptacji, które obejmują przekonania, potrzeby, wartości, cele życiowe – możemy pozwolić życiu biec własnym torem, gdy się temu poddamy, możemy się też wycofać albo odrzucić wymóg dopasowania się do innych. Nasze nastawienie będziemy więc w stanie zmieniać do końca życia.
Kolejnym poziomem osobowości, na który mamy większy wpływ, jest poziom znaczeń osobistych, czyli autonarracja – historia życia, którą sami „piszemy”, sens, jaki nadajemy naszemu istnieniu. Wraz z wiekiem właśnie to się zmienia najbardziej. Często po upływie dłuższego czasu potrafimy dostrzec zupełnie nowy sens tego, czego doświadczaliśmy. Zerwany związek może po latach nie wydawać się już tak atrakcyjny, jak wtedy, gdy rozpaczaliśmy po rozstaniu, a z utraty pracy może się wywiązać całkiem niezła kariera. Człowiek, który w dzieciństwie często przebywał sam w domu, prawdopodobnie znacznie lepiej niż inni zniósł podczas pandemii lockdown – z tej perspektywy mógł dostrzec pozytywne aspekty dawnych doświadczeń. Oczywiście może być też przeciwnie: nasze zachowania, które ocenialiśmy wysoko, po pewnym czasie zobaczymy w znacznie gorszym świetle i zaczniemy ich żałować, choć nie będziemy już mogli nic z tym zrobić.
Kim jest „człowiek spełniony”?
Człowiek spełniony to ktoś, kto cały czas dąży do realizacji celów. Nie myśli: „Już wszystko osiągnąłem, mogę nic nie robić, już nic nie muszę”, ponieważ taka postawa jest prostą drogą do regresu. No chyba że ktoś umiera i robi bilans życia, mówiąc: „Byłem szczęśliwy, zrealizowałem sporo z tego, co zamierzałem” – wtedy możemy powiedzieć, że to człowiek spełniony. Dla tych jednak, którzy jeszcze nie odchodzą, dojrzałość będzie polegała na szukaniu nowych przestrzeni dla swoich zainteresowań czy kolejnych wyzwań i na gotowości, by za nimi podążać. Spełnienie będzie wówczas procesem, nie punktem docelowym.
Jak dojrzale podejść do nieuchronnego końca życia?
Przełom czy kryzys połowy życia polega na tym, że wiele mamy już za sobą i właśnie dociera do nas ta bolesna prawda. Człowiek zdaje sobie też sprawę z tego, że miał wiele możliwości, których nie wykorzystał. Pewne nadal są w jego zasięgu, stąd szansa na autorski program na drugą połowę życia, kiedy szczęśliwie można już nie tyle kierować się oczekiwaniami społecznymi, ile własnymi potrzebami. Jest jednak masa rzeczy, których nie zrobimy, bo już nie zdążymy albo dlatego, że organizm stawia ograniczenia. W pewnym momencie nie pójdziemy już w wysokie góry, będziemy musieli zrezygnować z ekstremalnej jazdy na nartach, nie zdobędziemy kolejnego zawodu i nie zostaniemy znowu rodzicami. Tak naprawdę – wbrew temu, co nam wmawia nasza kultura – nie przeżyjemy młodości drugi raz.
Ale to nie oznacza, że jesteśmy na straconej pozycji albo że powinniśmy się zawczasu wycofać. Ludzie często popełniają taki błąd. Wydaje im się, że w pewnym wieku czegoś nie wypada – nie wiążą się z kimś, bo już na to za późno, nie poszukują nowej pasji, bo i tak nie zdążą się nauczyć czegoś nowego. A przecież kultura szczęśliwie jest coraz bardziej przychylna. Kto np. lubił grać w piłkę nożną za młodu, a teraz nie nadąża za młodszymi kolegami, może się przerzucić choćby na tenis. Ale wracając do pytania o przygotowanie do kresu życia, ma ono jeszcze jeden bardzo ważny wymiar: by nie pozostawiać po sobie krzywdy, nierozwiązanych konfliktów, zranionych ludzi. Takie rzeczy bardzo ciążą na bilansie życia. W miarę możliwości warto rozwiązać problemy, przeprosić, spróbować wyrównać straty i krzywdy, pogodzić się, zaufać. Nawet jeśli to dużo kosztuje emocjonalnie, warto – jak to się mówi – odchodzić z czystym sumieniem.
A co zrobić z listą niezrealizowanych planów? Dojrzały człowiek nadrabia czy właśnie się wycofuje?
Dojrzały człowiek mógłby narysować sobie mapę celów – każdy na odrębnej karteczce czy na fiszce, tak żeby można je było przekładać. Po prawej stronie umieszczamy cele do realizacji, pośrodku – te, które być może udałoby się jeszcze przeprowadzić, a po lewej te, o których wiadomo, że już je sobie odpuszczamy. Można spróbować różnych układów, przekładając kartki, i obserwować, jak się czujemy w takiej albo innej konfiguracji, aż uzyskamy poczucie zgodności ze sobą, choćby nawet układ wydawał się nie całkiem racjonalny. Niektóre zadania życiowe wydają nam się ważne, ale albo nie podjęliśmy się w ogóle ich wykonania, choć można było, albo spróbowaliśmy i ponieśliśmy porażkę. Do takich zadań często zaliczamy bliskie relacje z drugim człowiekiem. W takim przypadku podstawowym pytaniem będzie: „Czy jest za późno?”. Bo być może – jak w słynnym wierszu Edwarda Stachury – „nie jest za późno”.
Piotr K. Oleś:
Kierownik Katedry Psychologii Osobowości w Instytucie Psychologii Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II, kierownik Katedry Diagnozy Psychologicznej Uniwersytetu Humanistycznospołecznego SWPS. Autor książek, m. in. Wprowadzenie życia.