Przemyślenia

Brokatowa marynarka w płomieniach

Stach Szabłowski
Czyta się 5 minut

Było to ostatniej jesieni. Październik, zmierzch, warszawska Praga. Krążyły słuchy, że tego wieczoru coś – a może nawet ktoś – zapłonie. W oczekiwaniu, nie bez obaw, gromadziliśmy się w tłumek artystycznych gapiów na podwórku gmaszydła przy Lubelskiej 30/32. Swoją drogą to ciekawy obiekt. Zbudowano go w latach 20. XX w., z przeznaczeniem na nowoczesną fabrykę obuwia. Zanim jednak rozpoczęto szycie butów, wybuchł wielki kryzys. Fabryka upadła, zanim powstała, a budynek zamiast robotników wypełnili bezrobotni. I bezdomni. W latach 30. tłoczyło się tu blisko 2 tys. osób. Jeszcze przed wybuchem wojny schronisko dla rozbitków kryzysu zmieniło się w slums opanowany przez tzw. element; były bójki, kradzieże, libacje, postrach dla sąsiadów, choć mówimy tu o Kamionku – dzielnicy, której mieszkańców niełatwo przestraszyć.

Ale zostawmy już budynek, bo zaraz coś się zacznie dziać. Dziś przy Lubelskiej 30/32 jest kultura, są tu pracownie artystów i siedziba Komuny Warszawa, eksperymentalnego teatru znanego kiedyś jako Komuna Otwock – tej instytucji nie muszę zresztą przedstawiać. Czy prezentacji wymaga Oskar Dawicki, który przybył tego wieczoru do Komuny, żeby zrobić performans? Nie, Oskara nie trzeba przedstawiać, łatwo go poznać po brokatowej marynarce, w której od 20 lat wykonuje swoje performansy. Jakiego właściwie koloru jest ta marynarka? Niebieska? Fioletowa? Trudno powiedzieć, brokat – jak to brokat – mieni się w oczach. Taki zwodniczy strój byłby odpowiednim przyodziewkiem dla drugorzędnego showmana, konferansjera jakiegoś upadłego festiwalu piosenki estradowej albo wodzireja zabawy z okazji dawno przebrzmiałego sylwestra. Oskar wraz z marynarką przeszmuglował na teren sztuki aurę pokątności, wystudiowanego szalbierstwa i zaprzągł te podejrzane jakości do performatywnej roboty. Ironia walczy tu o lepsze z fatalizmem w spektaklach nieuchronnych, ba, precyzyjnie zaplanowanych porażek. Mówimy w końcu o artyście, który minionej wiosny uroczyście odsłonił w Alejach Ujazdowskich pomnik kałuży.

Właśnie ta słynna w świecie sztuki marynarka, powieszona na tkwiącym pośrodku podwórka krześle, zapowiadała na Lubelskiej pojawienie się Oskara, który się spóźniał. Obok stało drugie krzesło, puste. Tymczasem organizatorzy kręcili się nerwowo w tę i we w tę, coś do siebie szeptali; dostrzeżono też czających się na zapleczu strażaków w pełnym bojowym rynsztunku. Było coś niepokojącego w tych przygotowaniach, zwłaszcza w kontekście tytułu zapowiadanego wystąpienia: Najmniejsza apokalipsa. Złowieszczy tytuł! Żadna apokalipsa, nawet najmniejsza, nie jest przecież wystarczająco mała, jeżeli jest tą, która przydarza się akurat nam.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Ale uwaga, Oskar wkracza wreszcie na podwórko, wkłada marynarkę, wita się z publicznością, trzęsą mu się ręce – widać to nawet z dystansu, na jaki w międzyczasie kazano nam się odsunąć. Czy to aktorski chwyt, czy też naprawdę są powody do niepokoju? Cóż, za taki powód wystarczyłaby aż nadto postać, którą pomocnicy wnoszą na scenę i sadzają na krześle naprzeciw Oskara. Oto kukła – ubrana w brokatową marynarkę, identyczne spodnie oraz szpanerskie sztyblety, takie same, w jakich przyszedł artysta; twarz sobowtóra to martwe oblicze manekina. Siedzą więc naprzeciw siebie: artysta i jego odbicie; jednemu i drugiemu podsunięto po mikrofonie na statywie. Będą rozmawiać? Ale jak? Ale o czym, skoro postać wykonana na obraz i podobieństwo Oskara staje właśnie w płomieniach!

Strój manekina musiał zostać ob­fi­cie nasączony substancjami łatwopalnymi, kukła ani drgnie, ale ogień szaleje; strażacy już się nie kryją, robią krok do przodu, gotowi wejść do akcji, gdyby widowisko wymknęło się spod kontroli. A Oskar zaczyna zadawać płonącemu pytania: „Czy to jest estetyczne, czy to jest etyczne?”, „Czy to jest ważne, czy to jest błahe?”, „Czy to jest sztuka, czy to jest kicz?”. Powtarza te frazy jak mantrę, ale płonąca postać milczy, zresztą mikrofon, który przed nią postawiono, też jest w ogniu i smaży się na statywie jak kiełbaska na ruszcie. Przez ten mikrofon nic już nie usłyszymy, nie doczekamy się odpowiedzi. Pora na strażaków – odpalają gaśnice, znikają, ale za moment muszą wracać, bo ogień wybucha na nowo; nie tak łatwo go zdusić. Kiedy rozwiewają się dym i chmury gaśniczych substancji, przed stopionym mikrofonem siedzi zwęglona sylwetka; po marynarce nie ma śladu, strawiły ją płomienie. Ta postać w ogóle nie przypomina już Oskara. Zresztą jak coś martwego może przypominać żywego człowieka, który wita się teraz ze znajomymi i zaprasza do środka, do siedziby Komuny, na piwo i muzykę? Trzeba jakoś od­reagować to autodafe.

Przed Najmniejszą apokalipsą była Mała apokalipsa – powieść, którą Tadeusz Konwicki napisał w przededniu powstania Solidarności, w 1979 r., kiedy wydawało się, że autorytarny reżim będzie trwał wiecznie. Bohater powieści – mieszkaniec Nowego Światu i okolic, pisarz, dysydent, literacki sobowtór autora – namawiany jest przez kolegów opozycjonistów do samospalenia w geście protestu, na placu Defilad, w cieniu Pałacu Kultury. Czy się na to zdecyduje? Oto jest pytanie! Idee ostatecznego performansu, ostatecznego poświęcenia się, wypowiedzi, która jest krzykiem bez słów, to koncepty przyciągające twórców – nie tylko literatów, artystów wizualnych również. W historii radykalnego performansu wiele jest krwi, którą artyści wytoczyli z własnych żył, występując przed publicznością. Z ogniem nieraz igrała klasyczka Marina Abramović, a mistrz i mentor Oskara Dawickiego, ojciec polskiego performansu Zbigniew Warpechowski podczas jednego z wystąpień podpalił sobie włosy i wybiegł z sali, zostawiając w niej przerażoną publiczność. Ten performans miał miejsce w latach 80., ale jest na wideo i można go sobie wygooglować. Warto.

No i była Mała Apokalipsa, która wydarzyła się naprawdę, 19 października 2017 r., w cieniu Pałacu Kultury – tam, gdzie płomienie wyobrażał sobie Konwicki… Nie wiadomo, jak o tym mówić, nie ma o tym nawet jak pomyśleć. Analogie ze sztuką, choć nasuwają się natrętnie, również są ryzykowne, jak niesławna wypowiedź Karl­heinza Stockhausena, który we wrześniu 2001 r. nazwał atak na WTC największym dziełem artystycznym wszech czasów. A jednak podczas performansu Dawickiego, który był najistotniejszą wypowiedzią artystyczną, jakiej miałem okazję doświadczyć ostatniej jesieni, pomyślałem, że apokalipsa – wielka, mała, najmniejsza – to jedno z tych wyzwań, wobec których sztuka okazuje się właśnie niezastąpiona. Jest jedynym językiem, w którym można zadać pytania: „Czy to jest etyczne, czy to jest estetyczne?”, „Czy to jest ważne, czy to jest błahe?”, „Czy to jest sztuka, czy to jest kicz?”.

 

Czytaj również:

W krainie kwadratowej tęczy
i
ilustracja: Gosia Herba
Przemyślenia

W krainie kwadratowej tęczy

Stach Szabłowski

W Polsce tęcza nie jest prostą sprawą. Żeby się o tym przekonać, nie trzeba wracać do obrazków z Białegostoku, na których uwieczniono butelki z moczem i brukowce ciskane w osoby niosące tęczowe flagi. Wystarczy zajrzeć na pewien warszawski plac, by zobaczyć, że nie ma na nim tęczy. Czyżby unosił się tu jeszcze swąd spalenizny? Nie, to musi być złudzenie. Jeżeli coś się tu nawet paliło, to dymy dawno się rozwiały.

Nie jest natomiast złudzeniem, ­­­że na innym warszawskim placu, ­im. Małachowskiego, wyrosła nowa tęcza. Mało tego – na przekór skomplikowanej sytuacji jest to tęcza prosta. Dokładniej mówiąc, ma kształt prostokąta.

Czytaj dalej