Frankenstein i zmiana klimatu Frankenstein i zmiana klimatu
i
William Turner, „Erupcja Wezuwiusza”, 1817–1820, Yale Center for British Art; zdjęcie: domena publiczna
Doznania

Frankenstein i zmiana klimatu

Gillen D’Arcy Wood
Czyta się 12 minut

Minęło 200 lat od „roku bez lata”, kiedy przesłaniająca słońce chmura popiołu – wyrzucona podczas jednej z najpotężniejszych erupcji wulkanicznych w historii – spowodowała gwałtowny spadek temperatury na całym świecie. 

W naszej pamięci kulturowej kryje się ponury ślad lata sprzed dwóch wieków, podczas którego nie zaświeciło słońce, mrozy zniszczyły uprawy na polach, a nasi przodkowie – od Europy przez Amerykę Północną po Azję – musieli radzić sobie bez chleba, ryżu czy jakiegokolwiek innego pożywienia gwarantującego przetrwanie. Być może część z nich zmarła z głodu, z powodu gorączki albo została uchodźcami. Bardziej prawdopodobne jednak, że nie zachowały się żadne wzmianki o tym, ile wycierpieli. Przetrwały jedynie dawne echa w zakamarkach naszej pamięci. Rok 1816 od pokoleń znany jest jako „rok bez lata”. Jako najzimniejsze, najbardziej mokre i najdziwniejsze lato ostatniego tysiąclecia.

Jeśli omawialiście w szkole Frankensteina, może znacie jedną z wersji literackiej mitologii tamtego roku. Mary Godwin (później Shelley), po ucieczce z domu i tajnym ślubie ze swoim ukochanym – poetą Percym Shelleyem – dołącza do lorda Byrona nad brzegiem Jeziora Genewskiego, by spędzić tam lato wypełnione miłością, pływaniem łódką i alpejskimi piknikami. Straszna pogoda zmusza ich jednak do siedzenia pod dachem. Biorą narkotyki i romansują. Nudzą się, a potem są perwersyjnie pomysłowi. Ogłaszają konkurs na opowiadanie o duchach. I bum! Mary Shelley pisze Frankensteina.

Potwór czy uchodźca?

Skoro pamięć o koszmarze „roku bez lata” trwa, aż dziw bierze, że niemal wszystkie interpretacje powieści Shelley pomijają temat ekstremalnych warunków pogodowych z 1816 r. Toż to wyparcie klimatyczne na wydziale filologii angielskiej. A mówiąc dosadniej: nasza powierzchowna interpretacja Frankensteina – chodzi o technologię i naukową pychę albo o uprzemysłowienie – całkowicie ignoruje humanitarną katastrofę klimatyczną rozgrywającą się na oczach Mary Shelley, gdy zaczęła pisać powieść. Dziesiątki tysięcy głodujących, wychudzonych jak szkielety uchodźców przemierzało europejskie drogi nieopodal miejsca, gdzie ona i jej snobistyczni przyjaciele zapewniali sobie nawzajem literackie rozrywki. Co więcej, alpejska Szwajcaria ucierpiała najbardziej w całej Europie i to tam rozgrywały się sceny społeczno-ekologicznego upadku rzadko widywane od czasów piekielnej czarnej śmierci.

Na tle światowego wstrząsu klimatycznego w 1816 r. nieszczęsny potwór Shelley nie jawi się już jako symbol przesadnych technologicznych ambicji, lecz jako uosobienie pogardzanych i zdesperowanych uchodźców tłoczących się w szwajcarskich miastach targowych. Relacje naocznych świadków często wspominają o tym, jak głód i prześladowania „zamieniały ludzi w bestie”, jak przez obawy o żywność i strach przed chorobami zamożniejsi demonizowali cierpiące masy, nazywając uchodźców pasożytami, odwracając się od nich z przerażeniem i obrzydzeniem. Minęło 200 lat, znowu mamy lato z rekordowymi temperaturami i suszą [tekst powstał w 2016 r. – przyp. red.], a uchodźcy ponownie napływają, tym razem spoza Europy – to dobra okazja, by odczytać Frankensteina jako powieść o zmianach klimatycznych. Książka ta jest skarbem kultury, ale jej miejsce nie jest za szklaną gablotą. Żyje – jak sam potwór – w naszym świecie i naszych umysłach, podsycając mroczne lęki. Opowieść Shelley o tragizmie ludzkiego losu, cierpieniu i zniszczeniu jest głównym tematem codziennych wiadomości – w telewizji, Internecie, na milionach zdjęć – budząc przerażenie dobrze odżywionych i dobrze sytuowanych obywateli.

„Rok bez lata” to myląca nazwa. Karygodnie bagatelizuje katastrofę rolniczą, która spadła na Europę, Amerykę Północną i resztę świata na całe trzy lata po tym, jak straszliwa erupcja wulkanu Tambora w Indonezji w kwietniu 1815 r. rozsnuła zasłonę pyłu wulkanicznego wokół Ziemi, blokując Słońce. „Lata bez lata” to bardziej precyzyjne określenie. 1816, 1817 i 1818 to trzy lata szaleństwa w globalnym systemie klimatycznym – czas powodzi i susz, zmian frontów burzowych, rozregulowanych prądów oceanicznych, mizernych upraw, szerzących się chorób i przyćmionego, skąpego słońca, które wyglądało, jakby miało zgasnąć w każdej chwili. ­Historycznie rzecz ujmując, dla Europy było to apogeum niedoli. Na zakrwawionych polach Waterloo dopiero co dobiegło końca 20 lat wojen napoleońskich. Gospodarka znajdowała się w kryzysie, stosunki handlowe w chaosie, a do domów wracały miliony zdemobilizowanych żołnierzy, głodnych i bez pracy. Trudno dokładnie określić liczbę ofiar śmiertelnych w okresie tuż po Waterloo – w Europie i strefie atlantyckiej z powodu głodu oraz chorób zmarły dziesiątki tysięcy osób, a na całym świecie być może milion.

Przeżycia potwora z powieści Shelley są ponadczasowym psychologicznym opisem tego, co znaczyło być wówczas uchodźcą klimatycznym: przerażonym, wściekłym, zrozpaczonym, wygłodzonym i samotnym. Ale Shelley przedstawia kryzys klimatyczny 1816 r. w zawoalowanej, symbolicznej formie, co prowadzi nas do rozważań, jaka tak naprawdę była Szwajcaria (i Europa) w tamtym roku oraz dwóch kolejnych latach. Z wielu relacji, które przetrwały, żadna nie jest bardziej przekonująca ani nie rezonuje silniej z powieścią Shelley niż niezwykła historia baronowej de Krüdener.

Mistyczka i diablica

„Pani Świętego Przymierza”, jak o niej mówiono, urodziła się w Inflantach, poślubiła barona, napisała popularną powieść romantyczną Valérie, a następnie – po nawróceniu religijnym – została bliską powierniczką cara Aleksandra w czasie negocjacji między zwycięskimi sojusznikami po bitwie pod Waterloo. Latem 1816 r. ta niezwykła osoba zmieniła się z beztroskiej damy bawiącej na salonach w przywódczynię wędrownego zgromadzenia i otwartą przeciwniczkę władz szwajcarskich. Budowała swoją popularność, głosząc kazania o końcu świata i hojnie wspierając głodujących uchodźców, którzy tłumnie za nią podążali.

Pobożne wspomnienia baronowej de Krüdener zostały opublikowane w 1849 r. Zawierają fragmenty listów prywatnych i oficjalnych oraz relacje świadków jej dwuletniej posługi dla tłumów ofiar klimatu z Francji, ze Szwajcarii i z Niemiec przy brzegach Renu w pobliżu Bazylei. Był to główny punkt przeprawy dla uchodźców zmierzających wzdłuż rzeki na północny zachód ku portowi w Rotterdamie, skąd mieli nadzieję dostać się do Ameryki Północnej. Trasę tę pokonywali również ci, których nie stać było na podróż za ocean, zostali wygnani z Holandii i przeżywali niewyobrażalny horror drogi powrotnej do opuszczonych wiosek. Gdyby zerknąć na mapę Szwajcarii, sceny z jednoosobowej krucjaty humanitarnej baronowej de Krüdener miały miejsce 240 km od miejsca, w którym nasi młodzi romantyczni turyści snuli sobie przy kominku w willi Diodati nad Jeziorem Genewskim opowieści grozy. Związek między wspomnieniami baronowej de Krüdener a Frankensteinem Mary Shelley jest więcej niż niezwykły – stoją za nim zmiany klimatyczne. Oba utwory to świadectwo strasznych czasów.

W czerwcu 1816 r. baronowa de Krüdener przyciąga do Bazylei nieprzebrane tłumy. Jej poświęcenie inspiruje kobiety w każdym wieku, a miasto zapełnia się żebrakami, dla których filantropka prowadzi coś w rodzaju objazdowej jadłodajni. W obawie przed jej popularnością i apokaliptycznym przesłaniem porywających kazań władze Bazylei wypędzają de Krüdener z miasta. Jest bezdomna i bez funduszy, lecz Bóg troszczy się o wierną. Pieniądze płyną ku niej od zamożnych wielbicieli, a przyjaciel oddaje jej mały dom w Hörnlein nad brzegiem Renu. Ale kiedy o poranku otwiera w nim okno sypialni, zamiast malowniczego pejzażu widzi przygnębiający korowód uchodźców w łachmanach, ciągnący się do jej drzwi z odległego o półtora kilometra miasta Grenzach.

Trzy miesiące złej pogody sprawiły, że na wsi panują nędza i chaos. Deszcz nie przestaje lać. Pszenica gnije na polach, podobnie grona na winoroślach. Bochenek chleba kosztuje fortunę. Wielki książę Badenii, sprawujący pieczę nad terytorium Niemiec na północ od Bazylei, zarządza publiczne modlitwy dwa razy dziennie w każdym kościele królestwa. Narasta panika. Liczba uchodźców na polach wokół Bazylei rośnie z dnia na dzień, od setek do tysięcy.

Wrogowie baronowej przenikają do tłumu i gdy ona głosi kazania, kpią z niej oraz bluźnią. Śledzi ją także bazylejska policja. Czasami otacza jej dom, odcinając go od uchodźców. Innym razem rusza na nich zbrojnie i przepędza na pola czy do lasu. Policjanci wrzeszczą: „Marche! Marche!”. Władze najbardziej boją się tego, że armia żebraków uszczupli miejskie zapasy zboża.

Gdy zbliża się zima, baronowa sprzedaje klejnoty i piękne stroje z poprzedniego życia salonowej piękności, żeby zebrać pieniądze – 30 tys. franków. Chce karmić biedaków u jej drzwi, których zjawia się nawet po 4 tys. dziennie. „Gdybyś tylko wiedział, jak wygląda moje życie – pisze do przyjaciela – setki cierpiących, nieszczęśliwych istot, które lgną do mnie: nędza, nieszczęście, rozpacz o tysiącu twarzy, w krainie pożogi i spustoszenia”. Pod oknami baronowej de Krüdener snują się blade, wychudzone dzieci i wyczerpane kobiety, które nie mają nawet okrycia niezbędnego, by zachować przyzwoitość. Współobywatele patrzą na uchodźców z nienawiścią, obawiając się, że wzbierający tłum spowoduje dalszy wzrost cen chleba i wciąg­nie ich wszystkich w czarną dziurę głodu. Winę przypisują baronowej. Nękają ją miejscowi bandyci, a gazety szkalują. Nazywają „diablicą”.

Zmierzch nadziei

Ponieważ zbiory ponownie zupełnie się nie udały, u progu zimy nawet handlarze i kupcy w miastach odczuwają niedobory żywności. Dzień za dniem do domku baronowej de Krüdener nad Renem ciągną głodujący biedacy z bliska i daleka, żeby otrzymać porcję zupy. W samym środku tej najgorszej z zim baronowa pisze list otwarty do barona Berckheima, ministra spraw wewnętrznych pobliskiego Karlsruhe, który zaciekle atakował ją w prasie, kwestionując jej pobudki i chrześcijańską szczerość.

Oburzona odpisuje:

Gdyby tylko Pan widział nieszczęścia, które zniszczyły tę ziemię, z łatwością zrozumiałby Pan moją sytuację. Niechże Pan sam osądzi: proszę zadać sobie pytanie, czy w tych pogrążonych w smutku czasach, kiedy tysiące ­wędrują z miejsca na miejsce bez pracy i jedzenia, kiedy matki wyczerpane głodem i smutkiem przychodzą do mnie, kładąc swoje wycieńczone dzieci u moich stóp i z głębi swej rozpaczy wyznają pokusę, aby utopić je w Renie, proszę więc zadać sobie pytanie, czy powinnam odmówić im schronienia? […] Dobrze rozumiem, że rządy są bezsilne w tym trudnym czasie. Ale aby odpowiedzieć na Pańskie zarzuty przeciwko mnie, kiedy Ren jest zatkany zwłokami, Schwarzwald rozbrzmiewa jękami potrzebujących, a kantony Szwajcarii pustoszy głód, wystarczy mi odwołać się do boskiego trybunału, którego autorytet jest znacznie większy niż Pański.

Do deszczowego, chłodnego przedwioś­nia 1817 r. baronowa de Krüdener wydaje łącznie 120 tys. franków na wyżywienie około 25 tys. uchodźców, ofiar klimatu, którzy w przeciwnym razie zmarliby z głodu i zimna. Ci zdesperowani biedacy zwabieni legendami o hojności kobiety pochodzą nie tylko z okolic, ale także z odleg­lejszych stron – spoza kantonu. Wiosną, co niewiarygodne, warunki jeszcze się pogarszają. Cały kwiecień 1817 r. pada śnieg, zbiory znowu się nie udają, a Szwajcaria balansuje na krawędzi upadku. Rozpacz na twarzach uchodźców zamienia się w nieme, nieludzkie otępienie. Od czwartej nad ranem, jeszcze nim wzejdzie słońce, lament i wycie z głodu wyciągają baronową z łóżka. Idzie w ciemności do kuchni, gdzie mała grupka oddanych jej wyznawców przygotowuje zupę na kolejny dzień w piekle.

Ale zanim nastąpi lato 1817 r., mieszczanie Bazylei mają dość mesjanistycznych nawoływań baronowej de Krüdener. Zostaje wyrzucona z Hörnlein i jest eskortowana przez policję do granicy. Wieść o przenosinach baronowej ją wyprzedza. Nikt nie chce przygarnąć ani jej, ani idących za nią uchodźców. W mieście Rheinfeld jej powóz otaczają uzbrojeni mieszkańcy miasta. Ona i jej orszak są narażeni na lincz, ale na szczęście interweniuje policja. To samo dzieje się w Möehlin, gdzie tylko schronienie w domu miejscowego księdza ratuje ją przed ukamienowaniem. Zuryskie gazety donoszą, że młoda dziewczyna przepowiedziała w transie rychłe przybycie baronowej de Krüdener, które poprzedzi straszliwa burza. Gdy baronowa zjawia się w Zurychu, przyciąga nieprzebrane tłumy ludzi chcących usłyszeć jej kazanie, a wszystkich uderza „żywy zapał w jej słowach, głęboka znajomość ludzkiego serca, a przede wszystkim nieodparta miłość w tonie jej głosu i napomnieniach”.

Sławna ewangelistka pojawia się w mieście, lecz poza jego murami – w jałowej i wyniszczonej okolicy – koszmar głodu narasta. Okazuje się, że lato 1817 r. jest jeszcze gorsze niż poprzednie. Baronowa ponownie podejmuje heroiczną walkę o przetrwanie uchodźców, pozostało ich 700, wspólnie podążają na wschód. Kobieta codziennie zapewnia każdemu miskę strawy. Łapczywość, z jaką pochłaniają porcję zupy, to wstrząsający widok. Uchodźcy myślą tylko o głodzie, nic poza nim nie ma znaczenia. Wszystkie naturalne uczucia gasną. Zrywają się nawet więzi rodzinne. Pewnego dnia matka wyrywa swojemu dziecku jego porcję i sama ją zjada. Tego samego dnia, gdy baronowa oraz jej towarzysze siedzą przy stole i jedzą skromny posiłek, w drzwiach ukazuje się zjawa. To dziewczyna, z której został szkielet. Z głodu wypadły jej włosy, a brzuch koszmarnie się wydął. Rzuca się pod stół, żeby zlizać okruchy, jakby nieświadoma obecności otaczających ją ludzi. Baronowa chwyta dziewczynę i wypytuje ją. Ale ta nie umie wykrztusić słowa, wydaje z siebie tylko ochrypłe, gardłowe dźwięki. Głód to jej jedyny język.

W tym czasie w kantonie Appenzell, gdzie zatrzymała się baronowa, każdego dnia z niedożywienia umiera co najmniej 30 osób – to ofiary ostatniej fali głodu w Europie Zachodniej. Żebraków, którzy zapuszczają się poza swoje osady, okłada się kijami. A tych, którzy próbują im pomóc, zastrasza się i karze grzywnami. Głodujący biedacy umierają w samotności. W drodze do Sankt Gallen baronowa napotyka falę uchodźców rozlewającą się jak okiem sięgnąć, są ich co najmniej 4 tys. Chwieją się na nogach, szukając trawy i korzonków na błotnistych polach, byle cokolwiek włożyć do ust. Skubią rozkładające się truchła zwierząt. Czerwonka, wspólniczka głodu, trzebi ich szeregi. Liczba ofiar śmiertelnych rośnie. Baronowa, dokądkolwiek się udaje, nadal głosi kazania: „Zwróćcie się do Boga. Czasu jest niewiele. Śmierć i głód pustoszą ziemię. Ostrzegam, błagam was!”. Wreszcie w październiku, we Fryburgu, podróż de Krüdener się kończy. Władze rozpędzają jej akolitów, a samą baronową repatriują do Rosji. Jej dwuletnia misja humanitarna – niezwykła posługa dla cierpiących mas w Europie Środkowej podczas „lata bez lata” – kończy się łkaniem.

Madame de Krüdener patrzyła na ten sam cierpiący świat co Mary Shelley. Choć w różnym stopniu, obie były świadkami tragedii, na którą zareagowały ze współczuciem. Frankenstein jest manifestem humanitarnym nie mniej niż jadłodajnia w Hörnlein.

Podobnie jak uchodźcy podążający za baronową de Krüdener w latach 1816–1817 wymyślona przez Shelley postać trafia do miasta, gdzie spotyka się ze strachem i z wrogością, a uprzywilejowane rodziny z powieści, De Lacy’owie i Frankensteinowie – jak mieszczanie w Bazylei – patrzą na nią z przerażeniem i obrzydzeniem. Doświadczenia stworzonego przez Frankensteina monstrum symbolizują upodlenie oraz cierpienie bezdomnych, odraza zaś Frankensteina i wszystkich innych do potwora odzwierciedla całkowity brak współczucia zamożnych Europejczyków dla ofiar Tambory. Jak mówi sam potwór, najpierw cierpiał przez „nielitościwą porę roku”, ale „jeszcze bardziej przez barbarzyństwo człowieka” [fragment w tłumaczeniu Macieja Płazy].

Latem 2016 r. przypadła 200. rocznica chwili, w której Mary Shelley zasiadła do pisania Frankensteina, jednego z ważniejszych dzieł współczesności. To także 200. rocznica „roku bez lata”, który wpłynął na napisanie powieści bardziej, niż przypuszczaliśmy.

W swoim arcydziele z pogranicza science fiction i katastrofizmu Shelley oddała doświadczenie tysięcy głodujących i cierpiących ofiar klimatu, których tragedia nigdy nie została upamiętniona ani przez władze, ani przez prasę. Ich los poszedł w zapomnienie, nieopłakany. W potworze doktora Frankensteina autorka stawia przed nami najpotężniejsze wcielenie znienawidzonego i odczłowieczonego uchodźcy. „Rok bez lata”, podczas którego zorganizowano nad jeziorem konkurs na opowiadanie grozy, pozostaje jednym z najchętniej czytanych utworów romantyzmu. Ale kiedy teraz spoglądamy wstecz na ten straszny czas, znając rolę odegraną przez baronową de Krüdener i świadomi współczesnych gwałtownych zmian klimatu, mit okazuje się jeszcze potężniejszy i bardziej symboliczny, niż się wydawało. Potwór wrócił. Jest na wolności. A my wszyscy jesteśmy doktorami Frankensteinami, zatem wszyscy bierzemy odpowiedzialność za tę szalejącą, pełną wściekłości i bólu istotę.

Tytuł i śródtytuły zostały dodane przez redakcję „Przekroju”.

Ten artykuł został pierwotnie opublikowany w The Public Domain Review w ramach licencji Creative Commons Attribution-ShareAlike 3.0. Aby go ponownie wykorzystać, zobacz: https://publicdomainreview.org/legal/

Czytaj również:

To my jesteśmy naturą To my jesteśmy naturą
i
Portret Barucha Spinozy, około 1665 r., malarz anonimowy, Herzog August Bibliothek; zdjęcie: domena publiczna
Ziemia

To my jesteśmy naturą

Beth Lord

Kiedy przez 400 lat eksploatowaliśmy przyrodę, było to korzystne dla nas, a więc naturalne i dobre. Natura jednak się zmienia, a razem z nią powinny zmieniać się nasze zachowania. Dzisiaj korzystne będzie dla nas coś innego: dbałość o klimat i środowisko.

W książce Novacene James Lovelock dowodzi, że „musimy zerwać z brzemiennym w skutki polityczne i psychologiczne poglądem, jakoby antropocen był zbrodnią przeciwko naturze […]. Antropocen stanowi konsekwencję życia na Ziemi […], przejaw natury”. To myś­lenie bliskie poglądom XVII-wiecznego filozofa, Spinozy.

Czytaj dalej