Przemyślenia

Jak Michelle została Obamą

Paulina Wilk
Czyta się 7 minut

Czyli o tym, dlaczego świat stanął na głowie i nikogo nie ma w domu.

Becoming – autobiograficzna książka byłej pierwszej damy USA to właściwie nie książka. To napędzony osobistą charyzmą i rozległą strategią marketingową fenomen, spełnienie snów o niebotycznych sprzedażach, powrót sukcesu w rozmiarze XXL, jakiego świat nie widział od czasów, gdy Stonesi, Tina i Jan Paweł II potrafili zapełnić dwustutysięcznym tłumem Maracanę.

Teraz Michelle Obama jest globalną superstar udowadniającą, że rekordowe 65 mln dolarów wydane na podwójny kontrakt książkowy pary eksprezydenckiej to było… dobrze wydane 65 mln dolarów.

Pani Obama jest w środku tournée. Tak właśnie – widowiskiem, wielkim show – należy nazwać serię jej spotkań z publicznością. Bilety sprzedają serwisy dotąd odpowiadające za zarobki Bono i Madonny – Ticketmaster czy Live Nation. Michael Jackson przewraca się w grobie, a tuż obok Elvis Presley ziewa z nudów – niekwestionowaną królową pop A.D. 2019 jest czarnoskóra heteroseksualna matka dwojga dzieci, niepaląca i niekarana prawniczka, zwolenniczka diety warzywnej, która od prawdziwych królów rozrywki zaczerpnęła co najwyżej białe kostiumy i garnitury.

Michelle Obama ogłosiła swoją trasę tak, jak robiła dotąd Madonna. Fazowo. Najpierw część miast amerykańskich i europejskich (bilety zostały wykupione, po czym osiągnęły obłędne ceny w serwisach „z drugiej ręki”), a później dodano kolejne daty. Pani Obama występuje w zacnych metropoliach, jak Amsterdam czy Londyn, ale w Stanach pamięta – niczym solidna kandydatka na gubernatora – także o Tacomie, Austin czy Fort Lauderdale. Co właściwie robi w czasie swej megapielgrzymki?

Inspiruje.

Zachęca do tytułowego „stawania się” (ang. become – zostać, stać się), do wyłaniania z własnej skóry i uzyskiwania prawdziwego kształtu stłamszonego przez okoliczności, kulturę, nierówności, mężczyzn czy uprzedzenia… (Proszę sobie dowolnie wybrać). Głównym obiektem jej operacji są kobiety.

Toteż, gdzie Obama sama nie może, tam inną kobietę pośle. Madonna co prawda uznała istnienie takiego kraju, jak Polska na mapie świata i była tu z koncertami dwukrotnie, ale dopiero w schyłkowej fazie kariery. Pani Obama jest w fazie ostro wschodzącej (czego akurat żaden scenarzysta House of Cards nie przewidział), więc do małego nadwiślańskiego kraju nie zawita. Nie szkodzi, ma swoje ambasadorki.

W Warszawie podczas spotkania o książce reprezentować ją będą przedstawicielki filozofii „becomingu”, czyli zostawania tym, kim się zawsze być chciało i powinno. Yes, we can!

Na spotkaniu z polską publicznością będą m.in. Jolanta Kwaśniewska (która nie uczyła Polek żadnego „stawania się”, tylko jedzenia ptysia z kremem przez uprzednie zdejmowanie mu widelczykiem czapeczki), a także Omenaa Mensah (która, zgaduję, raczej nie opowie o stawaniu się ulubioną czarnoskórą pogodynką w społeczeństwie regularnie wyznającym OBOP-om i CBOS-om swą ksenofobię, rasizm i bigoterię). Na spotkaniu będzie także Sylwia Chutnik – pisarka i aktywistka mająca tę rzadką cechę, że mówi mądrze na każdy temat i żadna sensowna debata w tym kraju nie odbywa się bez niej, w związku z czym wnioskuję bez dalszej zwłoki – Chutnik na prezydentkę! A co, zła?

Wszystkie te panie znajdą się w roli dla siebie cokolwiek nietypowej, pozasłużbowej. I tym właśnie upodobnią się do Michelle Obamy, która została kimś, kim akurat nigdy być nie planowała – autorką książki a.k.a. pisarką.
Jej „pisarski” sukces podważa wiarę w siebie i poczucie sensu pisania książek u tysięcy autorów literatury na świecie, którzy nie mają szans na wysokie sprzedaże, a co za tym idzie – na dobre samopoczucie. No ale skoro w książkach im nie wychodzi, to może niech po prostu zostaną kimś innym…?

W fenomenie autobiografii, którą być może Obama napisała sama, a być może zrobiła to z nią grupa łebskich dziewczyn i chłopaków majstrujących nad zachwytem świata, wcale nie treść jest istotna. Treść jest taka sobie, jak w każdym totalnym bestsellerze. Istotna wydaje mi się zamiana ról. Świat przypomina maszynę totalizatora sportowego – wszystko mu się pomieszało. Nikt nie jest tym, za kogo się podaje.

Weźmy Donalda Trumpa – hotelarza i dewelopera podającego się za poczytalnego męża stanu. Zresztą, po co szukać tak daleko. Mamy w Warszawie zblazowane studentki uważające się za baristki i kelnerki. Ukraińskich chłopaków udających taksówkarzy, choć nie wiedzą, gdzie jadą. Mamy indyjskich geniuszy technologicznych podających się za rowerzystów dowożących posiłki. I tysiące Wietnamczyków udających, że ich tu wcale nie ma, choć mogliby budować siłę ekonomiczną kraju. Mamy przeklejaczy treści przekonanych, że są dziennikarzami. Domorosłych mistrzów instaselfie, którzy uważają się za fotografów. Instapoetów przekonanych, że są jak Wisława. Autorów kryminałów i reportażystów, którzy chcą, by ich wreszcie uznano za „prawdziwych pisarzy”. I tak dalej… Wszędzie ktoś jest na zastępstwo, na chwilę, jedną nogą tu, drugą tam. Wszędzie erzace, namiastki. Jak gdyby nikt nie chciał być sobą, nikt nie chciałby być „stąd”. Mieć stałego adresu, profesji, przeznaczenia. Wytrwać ze sobą, przez lata.

Teraz tożsamość musi być płynna i złożona. Musisz być kimś jeszcze. Nawet jeśli już jesteś świetnym stolarzem albo księgarką, czyli masz rzadki przywilej wykonywania zawodu, o którym twoje dziecko umie opowiedzieć w przedszkolu innym dzieciom, nie tak jak córeczki i synowie key account on-trade executive’ów, kierowników szkoleń umiejętności miękkich czy konsultantów do spraw komunikacji kryzysowej. Nawet wtedy, gdy już jesteś kimś – masz na dowód dyplom uczelni, lata doświadczeń oraz firmowe wizytówki – musisz być kimś jeszcze, nieustająco się nim stawać. Na przykład przed pracą musisz być jeszcze joggerem, sezonowo – kitesurferem lub zapalonym narciarzem, a także fanem konkretnej marki ubrań, ekspertem od amerykańskich seriali internetowych, wspaniałym i troskliwym ojcem, a do tego specem od tart i domowego sushi. Zresztą – wszystko to może być wkrótce za mało i znów okaże się, że musisz stać się kimś jeszcze.

Współczesny świat działa na zasadzie nieustannego przestawiania klocków. „Stawanie się” jest nie tyle analogowym procesem, ciągiem przyczynowo-skutkowym, ile „robieniem wiatru” – zapełnianiem czasu nazywanego życiem. Filozofia „becomingu” dostępna jest dla każdego i nie wymaga ćwiczeń. Wystarczy notorycznie rozmyślać się z tego, kim chciało się być jeszcze przed chwilą. Zanim zostaniesz stażystką w pobliskiej kawiarni, nagle staniesz się blogerką zdobywającą potworne wręcz ilości lajków. I może nawet na chwilę opłaci ci się nią pozostać. A potem…? Potem się zobaczy.

Była pierwsza dama Michelle uczy się na błędach poprzedniej byłej pierwszej damy – Hillary. Tamta za bardzo się starała. I za bardzo szukała związku logicznego między prezydenturą pierwszego w dziejach Afroamerykanina z nieuchronnością powierzenia tego fotela pierwszej w historii kobiecie. Tymczasem w dobie „becomingu” lepiej robić coś od niechcenia. Pani Obama, zamiast kandydować na prezydentkę albo wygłaszać słodkawe odczyty na uczelniach, została megagwiazdą. Jej widowiskowość polega na łączeniu charyzmy z odrobiną szczerości, dowcipu, błysku w oku oraz dawką ostrożnie mierzonych anegdot.

Tym samym madame Obama potwierdza współczesną tezę o szczęściu – wystarczy, że jesteś kobietą, jesteś sobą i jesteś choć trochę autentyczna, ale także trochę wystylizowana. Tak się dziś rodzą bóstwa – z samych siebie, żyjemy przecież w epoce triumfu zwykłego człowieka. Ładniej i milej robi się, gdy idolką jest piękna Michelle, a trochę mniej przyjemnie, gdy bohaterem jest arogancki Donald z nieograniczonym dostępem do Twittera. To zresztą jeden z elementów wpływających na skalę sukcesu Michelle Obamy – jej wdzięk, inteligencja, klasa i deklarowana otwartość są upragnioną odtrutką na bigoterię i oszołomstwo urzędującego Pierwszego. Czy więc pani Obama tego chce, czy nie, znalazła się w roli pocieszycielki społeczeństw Zachodu, które rozczarowały same siebie, wybierając na swych liderów ludzi… no cóż, którzy nie mogą być żadną inspiracją.

Michelle, choć nie planowała zostać aniołem epoki zwątpienia, w tej roli sprawdza się może najlepiej. Ludzie władzy zawodzą – nie potrafią zatrzymać zmian klimatycznych, migracji ani wojen. Nie dodają żadnej otuchy. Natomiast Michelle to żywy dowód, że każdy może mieć drugie życie, nawet tak dyskryminowana grupa społeczna jak kobiety po pięćdziesiątce. Michelle dziś to także triumfalne wysokie C w życiu najpopularniejszej pary małżeńskiej świata (sorry, Brangelino, zawiedliście nas). Aż strach pomyśleć, co się stanie, gdy za „becoming” weźmie się jej mąż. On też ma zakontraktowaną autobiografię.
 

Czytaj również:

Szczęście i brudna woda w kranie
i
zdjęcie: https://www.flickr.com/photos/alphonsephotography/ (CC BY-SA 2.0)
Przemyślenia

Szczęście i brudna woda w kranie

Artur Zaborski

Czy piosenkę zatytułowaną Trucizna tru­dno sobie wyobrazić? Nie, zwłaszcza te­raz, kiedy klimat w Ameryce jest taki, jaki jest. Artyści muszą zmierzyć się z rzeczywistością. Z Jill Scott rozmawia Artur Zaborski.

Jill Scott na muzycznym rynku stuknęła właśnie osiemnastka. Wciąż pozostaje wierna ideałom, które wkładała w swoje kompozycje, kiedy zaczynała. Nie zachowuje się jak gwiazda, gdy spotykamy się w Los Angeles. Na wywiad przychodzi w imponującej egrecie i pokaźnych kolczykach. Mimo że rzucają się w oczy, ona sama woli trzymać się w cieniu, z którego podgląda innych i śpiewa o nich w swoich piosenkach. Mnie też bacznie się przygląda i usypia czujność swoim aksamitnym głosem. Nawet nie musi śpiewać…

Czytaj dalej