Przemyślenia

Kiedy to wreszcie się skończy?

Joanna Kinowska
Czyta się 5 minut

Telewizja miała zabić radio. Kino – definitywnie położyć kres teatrowi. Fotografia, onegdaj, miała unicestwić malarstwo. Można by pewnie długo cofać się w tych przełomach i rzekomych „końcach”. Nowe wynalazki, mimo deklaracji pozbawienia ludzkości dotychczasowych mediów czy sztuk, okazały się po prostu inne. A może też „wypierane” techniki uwalniały się od niektórych powinności, które przejmowały te nowe?

To by się z grubsza zgadzało. Malarze przełomu XIX w. – przynajmniej ci wierni farbom – szczerze nienawidzili fotografii. Portrecistom „użytkowym”, którzy nie poddali się wynalazkowi, odbierała chleb, a z czasem wręcz rację bytu. Zawodowi fotografowie końca XX w. z wielką podejrzliwością patrzyli na nową, cyfrową fotografię. Niby tańsza, ale i gorsza. Łatwiejsza. U zarania „cyfry” też zdecydowanie wolniejsza, bo trzeba było czekać, aż się zdjęcie zrobi. Ale fotografowie prasowi musieli, chcąc nie chcąc, przestawić się na cyfrę. Niepewni nowości, na tematy zabierali jeszcze swoje niezawodne analogowe aparaty. Aż cyfra zrobiła się szybsza i szturmem zdobyła media. Już nie trzeba było czekać na wywołanie kliszy, przesyłanie – dzięki poczcie elektronicznej – też przebiegało sprawniej. A potem cyfra stała się jeszcze lepsza i można już było odłożyć klisze na dobre. Zresztą o klisze było i jest coraz trudniej. Najpierw podrożały, potem kolejne fabryki wycofały się z produkcji. Ale jeszcze trwa, walczy, ostatkami sił – fotografia analogowa.

Niektórzy mówią, że nigdy nie umrze. Że nie ma nic trwalszego niż klisza, nic lepszego niż negatyw. Mówią tak i mówią, od lat, przesądni i niepewni. Tymczasem cyfra się zbroi. Oferuje coraz lepsze rozwiązania archiwizacyjne, odporne na wszystko dyski i chmury. Coraz lepszej jakości sprzęt, w tym również skanery, udowadniając, co można osiągnąć, przenosząc analoga w nowy świat. A przecież, można też odwrotnie. Naświetlić na kliszy doskonałe (i udoskonalone) swoje cyfrowe zdjęcie. Czasem jakaś galeria zapyta, czy jest negatyw. Jakby jeszcze komuś był potrzebny…

Ale wciąż jeszcze potrzebuje go rzesza fotografów. Wielu zawodowców w pracy używa cyfry, oczywiście, bo wiadomo, że klient i szybkość, zdjęcia na wczoraj. Jak wszystko. Ale kiedy mają czas na pomysły i ambicje, często zamieniają „puszkę” na analoga. On wymaga specjalnego traktowania. Szacunku. Trzeba myśleć, przewidywać, wiedzieć, widzieć. Potrzeba namysłu, świadomości, bo każda klatka kosztuje, od kilku do kilkudziesięciu złotych. A potem jeszcze wywołanie. Jeśli ktoś – ale to już promil – cały proces przeprowadza ręcznie w ciemni, należy doliczyć jeszcze chemię i papiery. Każda klatka staje się drogocenna.

Rynek już analoga pożegnał. Co jakiś czas słuchamy doniesień, że oto kolejna klisza wycofana z produkcji. Tam, gdzie kiedyś był wybór, niedobitki i fanatycy cieszą się, że jeszcze ktoś to-to produkuje, przywozi do kraju. Ostatni Mohikanie.

Większość zaś pożeniła analoga z cyfrą. Można przeskanować, obrobić, wysłać, wydrukować. „A gdyby ktoś pytał, mam negatyw”. Dzięki temu analog uwolnił się od powinności wobec fotografii. Szybkość i taniość wzięła na siebie młodsza siostra. Analogowa – ta mądrzejsza i starsza – wciąż szanowana, może nawet bardziej niż kiedyś, świadek historii i siwiuteńka starowina. Wiedza tajemna, ginący świat i wyższy status. Właśnie…status! To jeszcze trzyma przy nadziei, że się analog nie skończy. Ale tego nikt na głos nie powie. Tli się wszak nadzieja, że wróci, może się młodzież zachłyśnie…? Któreś pokolenie dojrzy oryginalność i morze możliwości, wyda miliony monet, powodując uruchomienie zamkniętych od dawna fabryk i laboratoriów. Tak było z Łomo dekadę temu, potem z polaroidami. Zawsze można mieć nadzieję.

Tymczasem młodzież, chociaż to nie ich wina, nie ma pojęcia czym jest analog, a w aparacie (nie telefonie) szuka koniecznie ekranu z tyłu. Jeszcze chwila, a w podręcznikach i klasykach trzeba będzie w przypisach wyjaśniać, co znaczą słowa: wywołać i ciemnia. Chociaż może utrwalą je nazwy programów, filtrów i presetów. Powiększenie to dziś tylko tytuł filmu, albo ruch palcami po ekranie. Wiele określeń weszło nam w język, potoczny, literacki. Nikt już nie nazywa zdjęć „odbiciami” ani mówi o „zdejmowaniu” wizerunku. Do tej listy niebawem dołączą nowe słowa. Nie „wykręcamy” już numeru, wcale, coraz rzadziej go nawet przepisujemy, wybieramy.

A analog się jeszcze ostatkami trzyma… Z roku na rok jest coraz bardziej romantyczny. Przypomina młodość i dawne czasy. Nagradza użytkowników statusem odmieńców trwających na posterunku mimo przeciwności. Samotni bojownicy. Może wchodzący zaraz (w ramach platformy Netflix, bo przecież nie do kin, takiej archeologii nikt nie kupi masowo?) film Kodachrome będzie okazją na powrót. Zapowiedź zelektryzowała już środowisko. Amerykańskie kino drogi. A ostatnie działające laboratorium wywołujące ten specyficzny slajd… u celu? Skończy się kiedyś ta droga?

Czytaj również:

Jak czytać fotografie?
i
Wystawa Bruno Barbeya, MNW 2024, fot. Wojciech Wieteska
Doznania

Jak czytać fotografie?

Wojtek Wieteska

Bruno Barbey swoimi zdjęciami przenosi nas w czasy, kiedy wierzyliśmy jeszcze w siłę i prawdę fotografii.

Wystawy monograficzne, zwłaszcza tego typu, nie należą do stałego elementu programu warszawskiego Muzeum Narodowego. Retrospektywa fotograficzna Bruno Barbey. Zawsze w ruchu okazała się szczególna – także z innych powodów: społecznych, ekonomicznych, politycznych, kulturowych. Wszystkie te aspekty mają swoje odzwierciedlenie w twórczości fotografa i wszystkie zbiegają się w jednym punkcie: opowiadają o kondycji człowieka. Dzieła tego artysty zamykają jeden z najważniejszych rozdziałów w historii fotografii. Ten, kiedy wierzyliśmy, że wydarzenie przedstawione naprawdę się wydarzyło.

Czytaj dalej