Z pustego zupełnie autobusu wytaszczyłem, z pomocą uczynnego konduktora, na mokry asfalt wielki transportowy wór. Oddalający się Pekaes zadudnił po moście. A więc nareszcie! Znów mam wszystko, co mi potrzeba do szczęścia: San, wiosła w garści, samotność i deszcz. Od kilku dni bowiem pada i z tego powodu cieszę się jak dziecko. Nie należę, bynajmniej, do żadnej sekty czcicieli deszczu. Deszcz potrzebny mi jest do zrealizowania moich lokalnych, całkiem prywatnych, planów: deszcz to duża woda w Sanie.
Z przyczółka mostu widać wielkie zakole rzeki. Wszystkie progi i głazy zniknęły w nurcie. Można ich się tylko domyślać po wirach i kłębiących się grzywach piany.
Zarzuciłem na głowę pelerynę i wraz z całym majdanem wędruję brzegiem Sanu. Połówkami wioseł rozgarniam mokre gałęzie. W ogromnym garbie plecaka namiot, śpiwór, materacyk, trochę żywności, a na wierzchu, pod klapą, zwinięta w ciasny pakunek „Salamandra” — mój dmuchany kajak. Cały ładunek — około 35 kg — sterczy jak wieża wysoko nad głową.
Wciąż leje. Niebo we wszystkich odmianach szarości…
*
Mój bardzo żółty namiot ma tę zaletę, że w środku jest zawsze wesoło i słonecznie. Ustawiłem go na małej nadrzecznej polance, w pobliżu ujścia potoku Wołosatego. Wcześnie się ściemnia. Deszcz niepostrzeżenie przechodzi w szkocką mżawkę. Bieszczady zaczynają dymić. Widać najbliższe zbocza: Magurka, Czereszenka, Jeleniowaty.
Niepodsycane ognisko gniewnie syczy. Nie muszę go dzisiaj wygaszać. Bardzo dokładnie zrobi to za mnie rosa. Zapiąłem namiot i schowałem się do śpiwora. Długo nie mogę jednak zasnąć. Szum rzeki działa podniecająco — brzmi jak wyzwanie. Chciałbym, żeby już było rano. A więc, jak dobrze pójdzie, jutro zmierzymy się z Rzeką. My — to nie pluralis majestatis — to po prostu „Salamandra” i ja. Bardzo dużo zależy właśnie od niej, od łódki. To drugie już starcie z Rzeką, a właściwie rewanż. Poprzednim razem musieliśmy się wycofać, nie dopływając do Chmielu. Na atak wybrałem zbyt piękną pogodę. Pokonały nas rafy i płycizny. Jutro na pewno będzie inaczej…
Rozsznurowuję klapy namiotu. Szukam ręką w ciemnościach rozciągniętej pod okapem „Salamandry”. Do jutra.
*
Ranek, rosa na trawie, na namiocie, na jałowcach — wszędzie. Niskie, nieśmiałe jeszcze słonko wpisane w gałązki wierzb. Nad wodą kłęby mgieł. Dziś deszcz już niepotrzebny!
Teraz szybkie śniadanie. Łódź już zacumowana przy brzegu, graty zwinięte, pochowane do plastikowych worków. 7.30 — punktualnie — start! Odbijam się od brzegu piórem wiosła. Płynę! Bystry prąd od razu bierze nas w obroty. Szybko uciekają pnie szarych olch. Piana na białych grzywach bryzga w twarz. Niewidoczne zza zakrętów wodospady szumią groźnie. Gdzież, u licha, tej wodzie tak się spieszy?
Rytmicznie kołyszemy się w warkoczu sfalowanego nurtu. Na falach „Salamandra” ugina się elastycznie jak gąsienica na powierzchni pralki.
Niebo coraz bardziej błękitne i słońce! Świeci to w twarz, to w plecy. Cudownie! Tak chyba wygląda pełnia szczęścia.
Teraz slalom pomiędzy głazami. Mocno wiosłem z prawej! Z lewej kontra. Trzeba gwałtownie wykręcić, by trafić w tę bramkę — wyrwę w skalnym progu… Skok przez wodospad… drugi… trzeci. Łoskot pędzącej wody. Z prawej wielka grzywa piany. Przechylić kajak w drugą stronę! Niespodziewana fala z lewej burty — pełno wody pod siedzeniem. Nie ma czasu na wylewanie. Nowe progi, nowe wodospady, nowe grzywacze. Przemykam się pod konarami drzew, przepływam u podnóża pionowych skalnych ścian. Mijam w pędzie wyspy z kępami zarośli. San miota się, wścieka, przewija to w lewo, to w prawo. Od czasu do czasu zaś, jakby zmęczony, zupełnie cichnie. Głęboka, leniwa woda. Można wreszcie popatrzeć na połoniny, białe jeszcze tu i ówdzie od śniegów. Można wyprostować grzbiet, dać wytchnienie mięśniom. Można, schwyciwszy się za konar pochyłej wierzby, wyczerpać menażką wodę z łodzi.
Spokój ten jednak nic dobrego nie wróży. To tylko oddech Rzeki przed nową niespodzianką, nowym atakiem. Z daleka już słychać szum kaskad. Na obu brzegach urwiste skały… Za zakrętem tafla wody łamie się w pół — woda opada szeregiem kaskad. Nic się tu nie da zrobić — nie ma obejścia brzegiem. Trzeba atakować.
Pierwszy wodospad tuż przed dziobem. Może uda się go przeskoczyć w pędzie. Lecimy w dół razem z wodą. Nagle coś szarpie całą łodzią. To najgłębiej zanurzona część mojego statku — rufa, zaczepiła o skalny próg. Z góry, z wodospadu leje się woda. Nieporadnie odpycham się końcem wiosła. Udało się. Zepchnąłem rufę, straciłem jednak szybkość i sterowność. Nie panuje już nad łódką. Prąd niesie mnie, gdzie chce. Już nas obraca bokiem. Niedobrze. Dziób nadział się na płytko zanurzony głaz. Kajak ustawia się w poprzek nurtu, tamuje przepływ. Przechył coraz większy. Woda przez burtę leje się do wewnątrz. Bez namysłu przewijam się przez drugą, wynurzoną burtę i skaczę w nurt.
Mogło być gorzej! Woda sięga tylko do pasa. Holuję „Salamandrę” do brzegu. Wylewanie, wyżymanie, suszenie…
*
Chyba czuwa nade mną jakiś dobry duch — opiekun szaleńców, zwariowanych włóczęgów.
Siedzę oto przy wielkim ognisku, w gronie sześciu rybaków, ogorzałych od słońca, zarośniętych. Kolana parzy mi micha pełna doskonałej „uchy”. Na drągach wokół ognia suszą się moje ubrania. Jestem gościem wędkarzy-trampów.
Co roku, na wiosnę, rozbijają tu u ujścia potoku, na półwyspie, swój obóz. Od dwóch tygodni już łowią pstrągi i pędzą żywot leśnych ludzi. Traktują mnie jak rozbitka wyłowionego z oceanu. Rzeczywiście niewiele mi brakuje do tego stanu. Dno łodzi podziurawione jak sito na ostrych podwodnych kamieniach, woda w każdym niemal calu ekwipunku, mimo plastikowych worków, strzykanie w kościach i zęby wydzwaniające „anioł pański”.
Wspaniała jest ta cytrynówka, wspaniali są moi wędkarze.
*
Od rana piękne słońce! Wędkarze pozostali na swoim półwyspie. Towarzyszy mi natomiast czarny bocian. Ciconia nigra — ptak rzadki w innych stronach, ale tu, w Bieszczadach, bodaj czy nie częstszy od zwyczajnego białego. Zjawił się zaraz potem, jak odbiłem od gościnnego obozowiska.
Brodzi po zalanych wiosenną wodą nadbrzeżnych kępach zielska i rytmicznie kuje długim dziobem. Pióra mienią się to fioletem, to zielenią, to znów błyszczą żywą miedzią. Pozwala mi podpływać do siebie nawet na dziesięć, dwanaście metrów. Gdy zbliżam się jeszcze bardziej, gwałtownym wyrzutem swego czarno-czerwono-białego ciała zrywa się do lotu. Przefruwa około dwustu metrów, ląduje, wystawiając dwa spadochrony skrzydeł i znów kuje dziobem. Wędrujemy tak razem już od godziny. Przyzwyczaiło się widać ptaszysko do mojej srebrzystej „Salamandry” — uznało nas za swoich.
Miałbym niezły połów fotograficzny, gdyby nie rosa pomiędzy soczewkami obiektywu. Nie da się usunąć.
Szczególnie fotogeniczny był lis, amator pstrągów, którego przydybałem przy ujściu jakiegoś potoczka. Tak bardzo był zajęty rybami, które lisią sztuką wyciągał z potoku, że pozwolił podpłynąć do siebie dosłownie na dwa metry. Od strony rzeki zupełnie nie spodziewał się nieproszonych gości. Nikt tu przecież nigdy nie pływa.
Całą siłą ramion trzymałem się głazów wystających z nurtu, żeby przypatrzyć się jego łowom. Bardzo śmiesznie wyglądał z nosem tuż nad powierzchnią wody i z ogonem wzniesionym wysoko do góry jak chorągiew.
*
Leje. Wielkie krople burzowej ulewy na powierzchni rzeki zamieniają się w okrągłe bąble unoszone prądem. Werble deszczu stukoczą po brezencie tropiku rozciągniętego pośpiesznie nad pokładem łodzi. Schroniłem się w wielkim betonowym kręgu do przepustu mostowego. Tuż obok — w sąsiednim kręgu — syczy ogienek podsycany podmuchami miecha do łodzi. Szczękając zębami, usiłuję suszyć najpotrzebniejsze rzeczy: koszulę i spodnie.
Uciekając przed burzą, rozprułem powłokę łodzi. Niespodziewany, potężny wir rzeki rzucił mnie na zatopiony do połowy jesion. Ostro złamany konar rozdarł jedną z czterech komór powietrznych „Salamandry” na pół łokcia. Szybko balastując, uniknąłem wywrotki, ale tak wielkiej dziury nie ma czym zakleić. Nie przewidziałem aż tak poważnych uszkodzeń. Smutnie wygląda sflaczała „Salamandra” z wielką raną na burcie.
Zwyciężyłeś Sanie. Ano spróbujemy się jeszcze kiedyś…
Trzaskają gałęzie. Coś wielkiego stąpa po nadrzecznych krzakach. Niespodziewanie wychylają się z gąszczy dwa końskie łby. Koniska strzygąc uszami, przyglądają się ciekawie. Wpakuję chyba cały kram na grzbiet jednego z tych gniadoszów i powędrujemy z powrotem do cywilizacji.
*
A jednak płynę dalej! W chwili, kiedy z trzech pozostałych komór „Salamandry” wypuszczałem z sykiem powietrze, niedaleko od brzegu zobaczyłem unoszący się na falach czarny przedmiot. Był to zwykły gumiak z lewej nogi, jeden z „wellingtonów”, jakie wszyscy osadnicy tu noszą. Łatą wykrojoną z cholewy, posmarowaną butaprenem, zakleiłem półłokciowe rozdarcie burty.
Tak, Sanie. To był wspaniały gest! Dzięki Ci! Dałeś mi jeszcze szansę walki.
*
Bardzo romantycznie to wszystko wygląda: jest hucząca rzeka, jest okrąglutki księżyc nad bukowym zboczem Ortytu, jest wielkie, strzelające iskrami ognisko tuż przy wodzie, a trochę w głębi, pod konarem jawora — maleńki namiocik, żółty kleks na tle zieleni, i gumowa łódka rozciągnięta na usłanym otoczakami brzegu. Dwa piskliwe brodźce wymyślają mi, ile wlezie, kołując nad wodą tam i z powrotem. Nasilający się pod wieczór zapach kwiatów czeremchy miesza się z wonią pstrąga, którego przypiekam wprost na rozpalonych kamieniach.
Niewiele dziś udało mi się przepłynąć. Najwyżej z dziesięć kilometrów. Ale to był ładny dzień, obfity w wydarzenia i ciekawy: ucieczki przed burzami i znowu słońce, klejenie dziur i znowu zwycięskie pływanie. No i teraz, pod koniec dnia, ukoronowanie wszystkiego — to spotkanie tête-à-tête.
Mimo woli stałem się nieulękłym pogromcą, przynajmniej w oczach tego kocura. Kiedy w poszukiwaniu suchszego drewna zagłębiłem się trochę w las porastający zbocze doliny, zobaczyłem pod wielkim i mocno pochylonym bukiem strzępy sarniej sierści. Ślad prowadził do góry, na drzewo. Wspiął się aż do najbliższych gałęzi. Siedział na grubym jak udo konarze. Zobaczyłem bardzo okrągłe ślepia, pędzelki na uszach i krótki kikut ogona drgający bardzo nerwowo, to w lewo, to w prawo.
Nie zdążyłem pomyśleć. Skoczył w dół pomiędzy zeschłe liście jak kot na cztery łapy. W jego przegnaniu ja byłem stroną atakującą, a więc — musiałem być silny.
Gdy ochłonąłem z wrażenia, ciekawość zwyciężyła strach. Wspiąłem się z powrotem do góry, w głębi spróchniałego pnia, pomiędzy konarami, znalazłem opuszczone, jeszcze ciepłe rysie legowisko. Pośród strzępów skór i sierści leżał niedojedzony szkielet młodego koźlęcia. Ta nóżka ze ślicznym, jakby polakierowanym kopytkiem, którą teraz ściskam w garści na szczęście, to właśnie pamiątka spotkania na buku.
*
Nabrałem rutyny w pokonywaniu progów. Moja srebrna łódka skacze po wodospadach jak pstrąg. Zbyt dobrze dziś się płynie. Zbyt szybko rzeka niesie nas ku końcowi przygody.
Na tle nieba rysują się grube druty. To most, a przed mostem grzywa piany i huk wody na progach. Ostatni już chyba gwałtowny atak Sanu. Na moście machają do mnie i coś krzyczą. Słyszę tylko huk rzeki. Poroh jest gigantyczny, groźny. Rozpędzam łódź i pokonuję go gładko samym środkiem siwej grzywy. Teraz można pomachać wiwatującym na moście ludziom.
*
Uspokaja się rzeka i potężnieje. Przybrzeżne krzaki moczą w toni swoje listki. Prąd z każdym uderzeniem wiosła słabszy, coraz to głębsza woda. Kończy się San dziki, nieokiełzany — zaczyna się spokojny, ujarzmiony. Przede mną blisko trzydzieści kilometrów wiosłowania po stojącej wodzie sztucznego jeziora.
Tekst pochodzi z numeru 1430/1972 r. (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.