Bóg objawił się w Neapolu. Był rok 1984, stadion SSC Napoli, oszalały tłum 85 tys. kibiców witał Diega Armanda Maradonę. Uzurpowanie sobie przez niego praw do boskiego tronu jest o tyle na miejscu, że stał się on dla neapolitańczyków kimś więcej niż idolem. Fenomen tego utalentowanego Argentyńczyka, który odszedł z legendarnego FC Barcelona, aby zasilić szeregi lekceważonego przez wszystkich klubu, wykraczał ponad normę. Jedna z anegdot głosi, że przebił on popularnością Jezusa, a jego zdjęcia z dorysowaną aureolą w wielu domach zastępowały wizerunki Madonny z Dzieciątkiem. Według innej pogłoski uwielbienie posunęło się jeszcze dalej – doczekał się kościoła swojego imienia, a próbki jego krwi wprowadzano do lokalnych świątyń jako relikwie. Futbol w Neapolu to nie przystawka do piwa. To składowa codzienności, religia, która nadaje sens życiu. To trybunał odwoławczy dla prostego ludu.
Zanim do Włoch przybył Maradona, włoską ligę wygrała tylko jedna drużyna z części kraju leżącej na południe od stolicy. Wyniki sportowe odzwierciedlały ekonomiczne dysproporcje i potęgowały pogardę mieszkańców bogatszych, uprzemysłowionych regionów państwa dla biedniejszych rodaków. W Neapolu widziano śmietnik Europy, przedsionek Afryki, forpocztę Trzeciego Świata. Sensacyjne zdobycie mistrzostwa Włoch przez Napoli pod wodzą Maradony, podrzędną drużynę, która marzyła co najwyżej o utrzymaniu się w Serii A, zostało więc odczytane jako cud. To było jak rozprawienie się ze stereotypem skazującym biedne włoskie południe na wieczną uległość względem zamożnej północy. Boski Diego wzniósł Neapol na wyższy poziom, zjednał dla niego posłuch i szacunek całego świata. Tymczasem zbawiciel, na którego neapolitańczycy czekali całe życie, sam nie udźwignął presji popularności.
Na boisku dokonywał cudów, grał jak artysta, jak nie potrafił nikt inny, ale gdy światła stadionu gasły, zaczynał pić, ćpać i układać się z mafią tak, że ledwo udało mu się zawrócić z tamtego świata. Wszyscy, którzy go chronili, przestali mu towarzyszyć, odwrócili się plecami lub odeszli. Gwoździem do trumny okazał się skandaliczny romans i mundial Italia ’90, w którym Maradona odebrał Włochom nadzieje na puchar. Uznano go za zdrajcę. Za pogromcę kraju, w którym jeszcze do niedawna noszono go na rękach. Został sam, potępiony.
Diego Asifa Kapadii układa się z kapitalnymi Amy i Senną w pasjonującą trylogię o tragicznych ikonach popkultury. O osobach, które dzięki talentowi, uporowi i determinacji odniosły sukces, a chwilę później zostały zdominowane i pokaleczone przez wilcze prawa rynku. Maradona od zawsze był własnością publiczną: jako dziecko zabawiał widzów żonglerką w przerwach meczów w Buenos Aires, jako 16-latek trafił do reprezentacji, jako 25-letni chłopak został najlepszym piłkarzem świata. Co więcej, był ucieleśnieniem marzenia milionów ludzi znikąd. „Jestem z ludu, jestem taki jak wy” – powtarzał. Nigdy nie wyparł się swojego pochodzenia. Otwarcie wskazywał, że jego korzenie sięgają slumsów, marginalnych zaułków Buenos Aires, gdzie dzieciaki od rana do nocy odbijają piłkę o krawężniki wśród odrapanych murali głoszących, że: „Rządy się zmieniają, a nędza pozostaje”.
Punktem wyjścia dla Kapadii stało się schizofreniczne rozdwojenie Argentyńczyka. „Za Diego poszedłbym na koniec świata. Za Maradonę nie zrobiłbym ani kroku” – ocenia jeden z trenerów SSC Napoli. Dwie dusze zamieszkujące jedno ciało różniły się jak ogień i woda. Pierwsza uosabiała cnotliwego, wrażliwego chłopaka oddanego biednej, wielodzietnej rodzinie, który dzięki tytanicznej pracy umożliwił bliskim awans klasowy i zapewnił im godne życie. Druga była jak chodząca prowokacja, skandal, bomba z krótkim lontem. W swoim najsłynniejszym meczu, z Anglikami podczas mundialu w 1986 r., Maradona był demonem strzelającym gola ręką i tłumaczącym, że była to Boska ingerencja, a kilka minut później aniołem, który po zapierającym dech w piersiach rajdzie przez pół boiska zdobywał najbardziej zaskakującą bramkę w historii mistrzostw. W tym samym roku stał się bohaterem prowadzącym Argentynę do mistrzostwa świata, a osiem lat później nie dokończył turnieju z powodu wykrycia w jego organizmie środków dopingujących. Błogosławiony kontra przeklęty. Geniusz, którego precyzyjnie wyreżyserowanej gry oraz całej gamy zwodów nie obliczyłby żaden z istniejących dziś komputerów, z drugiej strony – obcesowy oszust. Z nieba do piekła i z powrotem.
Fantastyczna wydaje się także inna rzecz: Kapadia nie stawia oszałamiających tez, bo przecież Maradonę znamy na wylot. Każdy wie, że futbol w jego wydaniu to doświadczenie z pogranicza metafizyki i totalnego artyzmu, że balansował on między kroniką najważniejszych dokonań w dziejach sportu a kroniką policyjną, ale Diego wgniata w fotel bogactwem obrazów. Obok zwyczajowych akcji na płycie boiska znajdziemy tu przede wszystkim ogrom wstrząsającego, prywatnego materiału, który nigdy wcześniej nie ujrzał światła dziennego. Film Kapadii to dokument powstały w całości z archiwaliów, a ogląda się go jak mocną, wielokształtną fabułę. Reżyser wymyka się odwiecznej pułapce biografistyki, układa bowiem brudne taśmy i domowe nagrania w historię pełną dramatycznych epizodów, wartką, porywającą jak najbardziej epickie produkcje Marvela. Snuje poruszającą opowieść o heroicznych zmaganiach superbohatera Maradony, uwięzionego ze swoimi żalami, słabościami i sprzecznościami we wnętrzu własnej głowy. O walce dobra ze złem w duszy udręczonego człowieka.
Ale na końcu, mimo wszystko, zostajemy z tytułowym Diego. Z kruchym chłopakiem o wielkim sercu i z niezwykłym darem, który zagubił się w świecie i pałętał się po nim na oślep. Kapadia nie ocenia jego motywacji, nie rozlicza z tego, czego nie powinien był zrobić. Pozostanie bezstronnym, poza i ponad bohaterem, zaowocowało zwrotem ku realnej empatii. Ku ludzkiemu obliczu Boga.