Wystawy sztuki bywają świetne, ale rzadko się zdarza, żeby potrafiły wycisnąć człowiekowi z oczy łzy. Mnie jedna, a może i dwie, zakręciły się w spojówce, kiedy oglądałem Apex Arthura Jafy na wystawie Alienacje albo następnym razem pożar.
Ta wystawa wpisuje się w wielki lament sztuki współczesnej nad dzisiejszym światem. Kapitalizm nie dość, że nas wyzyskuje, to jeszcze wpędza w nerwice. Katastrofa – tytułowy pożar społeczny – puka już do drzwi, a totalne wyobcowanie to już nie problem jednostek, lecz choroba całych zbiorowości. Cóż, wszystko to słyszeliśmy, a także widzieliśmy na tylu wystawach. Właściwie to art narzekanie byłoby okropnie nudne, gdyby nie to, że na Alienacjach lamentują artyści i artystki z najwyższej półki. Wystawę zbudowano z siedmiu prac wideo. Każda jest monumentalna – i za każdą stoi międzynarodowa supergwiazda. Jeżeli już mamy spojrzeć w oczy naszemu wyobcowaniu, zróbmy to z perspektywy „najlepszych umysłów naszej generacji”.
*
Najjaśniejszą z wystawiających w Zachęcie gwiazd jest właśnie Arthur Jafa. Co do łez, nie jestem wyjątkowo wrażliwy. To podobno dość powszechne: ludzie płaczą w obliczu prac tego artysty.
Zachęta i kuratorka Maria Brewińska, która przygotowała Alienacje, mają świetne wyczucie czasu. Jafa to najgorętsze nazwisko roku. Właśnie dostał Złotego Lwa dla najlepszego artysty na Biennale w Wenecji, w Moderna Museet w Sztokholmie trwa jego retrospektywa. Instytucje biją się o prace Jafy. Od czasu Jean-Michela Basquiata żaden czarny artysta nie był tak rozchwytywany. Kolor skóry odgrywa tu kluczową rolę i jest wielkim tematem Jafy. Sztuka współczesna to ruchliwy twór i uwielbia dokonywać różnych zwrotów, zwykle kilku równocześnie. Mamy więc zwrot performatywny, postinternetowy, feministyczny, queerowy. Zwrot ku sztuce czarnych jest kolejną i zarazem jedną z najważniejszych wolt wykonywanych ostatnio przez art world; zresztą wystawa w Zachęcie, choć nie cała, w dużej części właśnie czarnej sztuce jest poświęcona. Nie na darmo fragment tytułu – fraza „albo następnym razem pożar” – zapożyczony został ze słynnego tekstu, który w 1962 r. na łamach „New Yorkera” opublikował afroamerykański pisarz i działacz ruchu praw obywatelskich James Baldwin. „Możemy – choć jest nas tylko garstka – skończyć z koszmarem rasowym, zdobyć nasz kraj i zmienić historię świata – pisał literat. – Jeśli teraz nie odważymy się na wszystko, dotknie nas biblijne proroctwo, o którym śpiewał niewolnik: Bóg dał Noemu znak tęczy. Nigdy więcej deszczu – następnym razem pożar!”. Zanim zobaczymy, jakie środki przeciwpożarowe stosują artyści, opuśćmy na chwilę wystawę i posłuchajmy, co ma do powiedzenia…
…Żelazny Mike, znany także jako „Bestia”
„Polakom gówno się stało w porównaniu do tego, co dotyka czarnych w Ameryce” – wypalił afroamerykański eksbokser Mike Tyson, kiedy w czerwcu gościł w naszym kraju. Zagotowały się internety; Żelazny Mike, który za czasów kariery sportowej potrafił zadawać miażdżące ciosy pięścią, tym razem trafił Polaków słowem, za to w najczulszy punkt. W Polsce może i potrafimy szczycić się osiągnięciami, ale jeszcze bardziej dumni jesteśmy ze swoich historycznych cierpień i męczeństw. Za najchwalebniejsze z nich uchodzi Powstanie Warszawskie, zgodnie z logiką martyrologii na swój sposób zresztą słusznie, bo w istocie była to przecież rzeź i katastrofa na niebywałą skalę. Tymczasem to właśnie Powstanie miał na myśli Tyson, twierdząc, że niewiele znaczą nasze doświadczenia na tle tego, co przeżyli i przeżywają czarni.
Rok temu, z okazji rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego, Tyson wystąpił w reklamie napoju energetycznego, mając na ramieniu biało-czerwoną opaskę z literami AK. Opowiadał o bohaterstwie warszawiaków z 1944 r. Szaleństwo niektórych kampanii reklamowych to temat na osobną dyskusję. Teraz poprzestańmy na tym, że to właśnie ów nieszczęsny spot sprowokował jednego z polskich dziennikarzy, by cisnąć temat i wypytywać Żelaznego Mike’a o opinię na temat naszych cierpień, niewątpliwie w nadziei wysłuchania dalszej porcji pochwał bohaterstwa Polaków. Zamiast komplementów Tyson udzielił nam bolesnej lekcji, tak jak kiedyś miał zwyczaj czynić na ringu. Przypomniał nam oczywisty fakt, o którym w naszej części Europy tak łatwo zapomnieć: jesteśmy biali. A także o tym, że w kraju, w którym ulegamy złudzeniu, że nasza białość jest przezroczysta, a sumienia niesplamione kolonialną przeszłością, nie rozumiemy do końca, co bycie białym tak naprawdę oznacza i z jaką wiąże się odpowiedzialnością.
Morze szaleństwa
Na Alienacjach są artyści, którzy jak Angelika Markul ukazują człowieka wyobcowanego we wszechświecie; ludzkość jest samotna w obliczu zimnych, niemych gwiazd. Z kolei amerykański duet Allora & Calzadilla przedstawia nas jako zwierzęta wyobcowane z natury, z której się wywodzą; narratorkami ich łamiącej serce instalacji wideo są papugi z portorykańskiej dżungli, ostatnie przedstawicielki ginącego gatunku. Yuri Ancarani w niesamowitym, ponadgodzinnym wideofresku Wyzwanie kreśli wizerunek obcości ekonomicznej; obserwuje najzamożniejszych ludzi świata, arabskich szejków, którzy podczas polowania z sokołami odprawiają na katarskiej pustyni rytuały absolutnej władzy i niewyobrażalnego bogactwa. Największe wrażenie robią jednak prace, w których w urządzonym przez białych świecie wybrzmiewają czarne głosy.
Wystawę otwiera słynne Morze szaleństwa Johna Akomfraha, urodzonego w Ghanie brytyjskiego artysty i reżysera. To monumentalna trzykanałowa instalacja wideo, a może raczej wizualny poemat. Zapierające dech w piersiach obrazy topniejących lodowców, świata, który majestatycznie, wręcz melancholijnie zmierza ku katastrofie ekologicznej, przenikają się z historią niewolnictwa i przemocy wykraczającej poza podbój jednego ludu przez drugi. W oczach Akomfraha kolonializm to nie tyle historyczna zbrodnia, ile stan umysłu, zasada, zgodnie z którą stworzona przez białych cywilizacja nowoczesna organizuje rzeczywistość – i nie ogranicza się do uciskania i uprzedmiotowiania innych ludzi; niewoli i wyzyskowi poddana została cała planeta.
Akomfrah, zalewający widza strumieniami obrazów, które czasem są okrutne, ale jeszcze częściej piękne, jakby wzięte z najlepszych dokumentów National Geographic, lubi uderzać w patetyczny ton. Nie każdemu musi się podobać jego imponująca, ale bombastyczna estetyka. Z Morza szaleństwa trafiamy jednak do sali, w której wyświetlany jest Apex (Szczyt) Arthura Jafy – i w miejsce poezji oraz piękna pojawia się wizualny walec drogowy skonstruowany, by przejechać się po świadomości widza.
W ciągu 492 sekund przed oczami przelatuje nam 841 obrazów – zdjęcia, fragmenty filmów, rzeczy znalezione w newsach, teledyskach, wyciągnięte z YouTube’a i głębszych otchłani Internetu. Bohaterem tego kolażu jest zbiorowe ciało czarnych mężczyzn i kobiet – ciało, które śpiewa, tańczy, demonstruje, przemawia, bierze udział w zamieszkach, pada ofiarą wojen gangów, pada ofiarą brutalności policji, walczy, kocha, protestuje, ginie, krwawi. Ikony czarnej kultury, pastor King, Malcolm X, raperzy, diwy soul czy sportowcy spotykają się tu z gangsterami, ofiarami wielkiej powodzi w Luizjanie, anonimowymi internautami, dzieciakami z gett. Na żadnym z tych obrazów nie można zatrzymać oka, natychmiast zastępuje go następny; Jafa montuje je w strumień płynący do rytmu hipnotycznego setu techno DJ-a Roberta Hooda, zagranego w tempie bijącego zbyt szybko serca.
„Film ten można uznać za jedno z najwybitniejszych dzieł ostatniej dekady w technice found footage – obrazów znalezionych” – pisze kuratorka Maria Brewińska i oglądając Apex, trudno się z nią spierać. Co ciekawe, Arthur Jafa, który dobiega sześćdziesiątki i debiutował przed upadkiem muru berlińskiego, w świecie sztuki osobą most wanted jest dopiero od trzech lat. Pochodzący z serca głębokiego Południa (urodził się w Tupalo, w stanie Missisipi) rzeźbiarz, fotograf i filmowiec znany był przede wszystkim jako wielokrotnie nagradzany operator filmowy, współpracownik takich postaci, jak Spike Lee, Kanye West czy Julie Dash. W orbicie zainteresowania kuratorów sztuki znalazł się już na początku XXI w. Wtedy jednak po zrobieniu jednego kroku w art world, wykonał dwa kroki wstecz i zajął się komercyjnymi projektami filmowymi. W wywiadach mówi dziś, że trudno było mu przemóc awersję do marszandów, a przede wszystkim do kolekcjonerów, najbardziej doskwierała mu jednak samotność, jakiej doświadczał wówczas czarny artysta w świecie sztuki. „W mig zrozumiałem, co zabiło Basquiata” – opowiadał Jaffa o swoim wyobcowaniu w art worldzie.
Świat sztuki wciąż jest oślepiająco biały; na otwarciu tegorocznego Biennale w Wenecji wśród publiczności wciąż niełatwo było znaleźć inną twarz niż biała, a jeżeli już taka twarz się pojawiała, to okazywało się, że należy do jednej z biorących udział w wystawie artystek lub artystów. Afrykańskich, afroamerykańskich i afroeuropejskich twórców było w Wenecji więcej niż kiedykolwiek dotąd, Jafa przyjechał zaś na Biennale jako gwiazda nowej czarnej sztuki. W art worldzie jest nią od listopada 2016 r. Liberalna Ameryka wciąż była jeszcze w szoku po elekcji Donalda Trumpa, a artysta otworzył w nowojorskiej galerii Gavina Browna wystawę Love is The Message, The Message is Death. Pokazał na niej tylko jedną, tytułową pracę: 7-minutowy kolaż znalezionych obrazów, ułożonych do rytmu hymnu Kanye Westa Ultralight Beam. Podobnie jak we wcześniejszym Apex Jafa szukał w tym dziele syntezy „czarności”, afroamerykańskiego doświadczenia oraz potencjału – i najwyraźniej znalazł klucz do wyrażenia tego, co wydawało się niewyrażalne. Na czym polega tajemnica Jafy, który setki znalezionych w Internecie obrazów, pochodzących z różnych epok i kontekstów, potrafi przemienić w jedno monumentalne zdarzenie wizualne? Są w tym oczywiście wirtuozeria montażowa i świetny słuch muzyczny, wrażliwość na muzykę będącą według artysty kluczem do czarnej kultury, ale jeszcze bardziej polityczna moc i potrzeba wypowiedzenia rzeczy, które tak długo były przemilczane.
W oszałamiającej karierze Jafy jest oczywiście to, co świat sztuki robi najlepiej: gra, moda, nagrzewanie rynku. Art world potrzebował wyrazistego czarnego bohatera, a Arthur Jafa dał się w tej roli obsadzić i jest wystarczająco charyzmatyczny, żeby ją zagrać. Jednocześnie jednak umie wyjść poza ramy partii, którą wyznaczono mu do rozegrania. Potrafi być kimś więcej niż poprawnym politycznie czarnym listkiem figowym systemu, który w głębi serca pozostaje niepoprawnie cyniczny. W Wenecji Jafa pokazał rzeźby – zakute w łańcuchy monstrualne czarne opony od największych ciężarówek na świecie, a także film zatytułowany The White Album. To kolejny kolaż wideo zmontowany ze znalezionych materiałów wizualnych, ale tym razem jego bohaterami nie są czarni, lecz biali, a tematem – istota „białości”. Być może to jeszcze ważniejsza praca niż poprzednie dzieła Jafy. Zobaczenie na ekranie kondycji białego człowieka jako obcego, bohatera wyalienowanego i wypreparowanego z rzeczywistości, ukazuje prostą prawdę o świecie, który został nie tylko fizycznie i ekonomicznie przez nas skolonizowany, lecz także zawłaszczony na poziomie obrazów, narracji, opowieści. Tak długo tkwiliśmy w samym sercu tej opowieści, że straciliśmy z oczu jej granice; uwierzyliśmy, że nasza biała historia jest uniwersalna i prawdziwa. To dlatego tak trudno było nam zrozumieć skądinąd oczywistą myśl Tysona, którego zirytowało pytanie, czy na pewno rozumie doniosłość cierpień Polaków. Czy jest sens kłaść na wadze i sprawdzać, który bagaż traum jest cięższy? Dwa miesiące rzezi i apokalipsy Warszawy? Ćwierć tysiąca lat porywania, mordowania, odmawiania prawa do człowieczeństwa, uprzedmiotowiania, pogardy i dyskryminacji, której doświadczyli czarni w urządzonym przez białych świecie? Licytowanie się na krzywdy i ważenie traum nie ma sensu; nie o to szło Tysonowi, a już na pewno nie o to chodzi Arthurowi Jafie i innym czarnym artystom, którzy zabierają dziś głos w sztuce. Istota rzeczy nie tkwi nawet w walce o równe prawa. Sztuka takich artystów jak Jafa dotyka czegoś głębszego. Istotą białości w jego narracji jest projekt podboju świata, który nie skończył się wraz z dekolonizacją czy zniesieniem formalnej segregacji rasowej. Ten projekt nie ogranicza się też do panowania jednych ludzi nad drugimi: jego przedmiotem są również klimat, przyroda, przestrzeń, zasoby. W białej historii świata uczestniczą dziś miliardy ludzi, w tym wielu o innym niż biały kolorze skóry, ale ta narracja znalazła się w kryzysie, jej puentą zaś może być nie tylko alienacja, lecz również katastrofa, pożar, o którym jest mowa w tytule wystawy w Zachęcie. Jeżeli chcemy uniknąć tej pożogi, musimy podzielić się naszą opowieścią, dopuścić do głosu innych; niektórzy, jak Arthur Jafa, już go zresztą zabierają, nie pytając o zgodę. Monopol białych ludzi na opowiadanie świata się skończył – tym lepiej dla świata i dla białych ludzi zresztą też.
„Alienacje albo następnym razem pożar”
artystki/artyści: John Akomfrah, Allora & Calzadilla, Yuri Ancarani, Clément Cogitore, Camille Henrot, Arthur Jafa, Angelika Markul
kuratorka: Maria Brewińska
Zachęta, Warszawa, do 29 września