Planeta za pół dolara
i
Bazar w Aleppo, zdjęcie: Iyad/Pixabay (domena publiczna)
Opowieści

Planeta za pół dolara

Andrzej Muszyński
Czyta się 7 minut

Przewodniki po krajach i miastach kupuje się z myślą o wyjeździe. Są zwykłą użyteczną rzeczą, taką jak mapa albo bilet. Swoją sekretną wartość ukazują dopiero wtedy, gdy do opisanych miejsc pojechać już nie można.

Zima. Dla mnie to, dość stereotypowo, szczyt sezonu czytelniczego. Noce o tej porze roku są na wsi naprawdę długie. Uzależnione oko łaknie liter przed snem i odruchowo sięgam dłonią do sterty książek przy łóżku. Czego tam nie ma! Nie zawsze znajduję w sobie zapał, by czytać od deski do deski, czasem nie przekonuje nic poza przewodnikami turystycznymi. W chaotycznym świecie bedekery porządkują mi świat.

Rekonstrukcje

„Miasto Jazd, Iran, restauracja Baharestan. Otwarta od 11.30 do 17.00. Najsmaczniejszy mają khoresht”. Co to jest? Chyba rodzaj potrawki. „Alta Floresta, środek Brazylii. Hotel Lisboa Palace. 100 riali­­ za dwójkę. Duże pokoje, trochę twarde ­łóżka” – ale lepsze takie niż zbyt miękkie. Plan miasta. Tam poczta, tu pralnia. Nazwiska. Wszystko jasne i jednoznaczne.

Serio: wciąga mnie to jak kryminał. Czytam kolejne opisy z wypiekami na twarzy. Zawodowi podróżnicy często odrzucają poradniki turystyczne – wolą poruszać się poza utartym szlakiem albo, jak ja dawniej, studiują je, żeby namierzyć terytoria nieopisane, tajemnicę. Tymczasem pozycje te pobudzają dziś moją wyobraźnię o obcej przestrzeni. Kształtują ją, cucą. Sprawiają, że znów chcę wyruszyć w drogę. Oswajają lęk przed innością – tak jak uważna lektura map. W czasie lockdownu odbyłem setki wyimaginowanych wypraw. Nigdy mnie nie zawiod­ły. Zacząłem też kolekcjonować stare wydania przewodników.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Zaczęło się od Lonely Planet Syria & Lebanon z 2008 r. – ostatnia edycja przed wybuchem wojny. Nowszej nie było. Kupiłem, bo przez blisko 10 ostatnich lat próbowałem wjechać do tego zniszczonego kraju, który stał się moją obsesją, odkąd zobaczyłem dokument Aleppo. Notatki z ciemności Wojciecha Szumowskiego. Miałem zrealizować tam kilka misji, niestety od 2018 r. moje nazwisko znajduje się na czarnej liście rządu syryjskiego. Zamierzałem chodzić po zrujnowanych miastach z błękitną okładką Lonely Planet i notować, co ocalało ze świata sprzed apokalipsy. Znam już tę książkę na pamięć. Kupiłem ją za pół dolara. Rynek, jak już wiemy, często się myli. Stare gidy to skarb, spójny dokument historyczny. Nośnik wiedzy, która się nam wymyka. Jesteśmy zbyt zainteresowani teraźniejszością, by pamiętać, jak nazywał się właściciel kiosku zamkniętego parę lat wcześniej. Jednak po zniszczeniu Aleppo Syryjczycy podjęli próbę odtworzenia struktury miasta sprzed wojny, ulica po ulicy, sklep po sklepie. W projekt zaangażowały się tysiące mieszkańców, żeby stworzyć wirtualną mapę ukochanych miejsc. Pamięć o nich jest jeszcze świeża. Ale za dekadę czy dwie jedynym być może świadectwem i bodźcem do wspomnień będzie bedeker.

To przejmująca lektura: „Kuchnia Aleppo […] jest bogata i złożona, z wpływami tureckimi, żydowskimi oraz armeńskimi, co czyni ją absolutnie wyjątkową na Bliskim Wschodzie”. Opis hostelu Al Haramain w Damaszku: „Znajduje się w wysłużonym starym budynku przy alei pełnej liściastych drzew. Przez wiele lat był kultowym miejscem backpackersów. Udogodnienia są podstawowe, ale zaletą jest uprzejmy zespół, długa lista usług oraz wspólna przestrzeń, która zachęca do relaksu”.

Parę stron dalej rekomendacje Syryjczyków, na fotografiach ich twarze uśmiechnięte od ucha do ucha. Banoura Awad opowiada o liberalnym Damaszku. Szukam tej kobiety w sieci, znajduję ją na LinkedIn, zmieniła się, ale żyje – w Kanadzie. Naim Turki, przewodnik, zachwala starożytne ruiny: „Najlepsza pora na zwiedzanie Palmyry to świt: idealne światło dla fotografów, niewysoka temperatura, pusto – po prostu spaceruj, odpręż się”. Siedem lat później, w 2015 r., bojownicy ISIS zdekapitują tu wybitnego archeologa, 81-letniego profesora Khaleda al-Asaada, który opiekował się tym miejscem przez 40 lat. Po Naimie nie ma w sieci śladu. Dalej, Aleppo: Hanadi Hotel, przy Bab al-Faraj. „Ma najserdeczniejszą wielojęzyczną obsługę w Aleppo”. „Potarguj się na suku w Aleppo. Zanurz się w…”

Podobno, jak twierdzą twórcy marki Lonely Planet (Samotna Planeta), ta nazwa powstała przez pomyłkę. W piosence Matthew Moore’a Space Captain, która ich zainspirowała, usłyszeli błędnie lonely (samotny) zamiast lovely (uroczy). Coraz bardziej pasuje. Zatrzymuję wzrok na tęczowych grzbietach okładek na regale. Syria, Algieria, Niger, Tybet, Sudan, Wenezuela, Birma. Te książki stały się dla mnie rzetelną miarą tego, jak w ostatnich latach zepsuliśmy świat. Do większości krajów, do których planowałem podróże, nie można dziś wjechać bez ryzyka utraty zdrowia bądź życia. Nie wyrzucajmy starych przewodników. Gdy wszystko się uspokoi, znów po nie sięgniemy. Przynajmniej będziemy wiedzieli, od czego zacząć odbudowę starych szlaków.

Pierwszy po Polsce

Czy wiecie, kiedy ukazał się pierwszy obcojęzyczny przewodnik po Polsce? Długo sądziłem, że pewnie istniał radziecki informator o nadwiślańskim kraju, jednak mimo długiej kwerendy nic nie znalazłem. Przewodniki pisze się w końcu dla ludzi wolnych. Nie trafiłem też na żadną książkę wydaną przed drugą wojną światową poza licznymi relacjami z podróży po II RP.

Mam za to w domu amerykański The Real Guide: Poland (wyd. Rough Guide) z 1991 r., chyba pierwszy przewodnik poświęcony Polsce po upadku komunizmu. „Niezależny. Śmiały. Opiniotwórczy”. Na okładce, a jakże, furman z koniem. Od tej książki trudno się oderwać. Mój kolega zapytał mnie: „I co, pewnie na co drugiej stronie o piciu?”. „Na co drugiej nie – odparłem – ale na co piątej owszem”. Posłuchajcie: „Większość kawiarni oferuje jedynie kawę naturalną, czyli długo parzoną we wrzątku. Espresso to zwykle znośna imitacja włoskiego pierwowzoru, można je dostać w lepszych kawiarniach lub restauracjach, podczas gdy cappuccino jest w zasadzie nieznane poza najdroższymi hotelami i nowymi prywatnymi lokalami. W kawiarniach i barach jeden–dwa kieliszki wódki czy winiaku do porannej kawy to nadal częsty zwyczaj”.

Albo: „Nocleg w schroniskach PTTK w Tatrach to przeżycie. Latem są one przepełnione studentami z całego kraju; jako że zwykle nie stać ich na opłacanie łóżka, zajmują miejsca na podłodze. Jeśli w pokojach nie ma wolnych miejsc, możesz pójść w ich ślady. Schroniska górskie to idealne miejsce, by zintegrować się z Polakami, najlepiej przy butelce wódki”. „Ceny nie zrujnują najskromniejszego zachodniego portfela. Nawet długie przejazdy koleją np. z Warszawy do Wrocławia kosztują około 4 dolarów”. Zapisane druczkiem podziękowania na pierwszej stronie: „Adam and Gosha, Jacek and Magda Czaputowicz, Krysza and Janek Litynski” itd.

Z biciem serca wertowałem kartki w poszukiwaniu mojej rodzinnej wsi albo choćby najbliższego miasta. Dobry przewodnik jest obiektywnym zbiorem pomocnych informacji o kraju, nie pomija miejsc pozbawionych oczywistych atrakcji. Poczułem się po raz pierwszy po drugiej stronie opowieści, bo to zwykle ja w podróży pełniłem funkcję życzliwego lustratora, inni byli obiektami. Tym razem autor nie dotarł do mnie, lecz był blisko, na szlaku Orlich Gniazd, jurajskich zamków. Minął Olkusz i Ogrodzieniec, oddychał tym samym powietrzem. Jego rzeczowa narracja w amerykańskiej książce dla turystów ureal­nia magiczny świat dzieciństwa, który często wydaje mi się czystą fikcją. Wyczekiwałem wtedy na takich jak on, Mark Salter: z wielkich miast, z daleka, z możliwościami, by łaskawie raczyli zwrócić uwagę, z jaką precyzją odbijam stopą piłkę przy hałdzie węgla i psie na łańcuchu – ja, spragniony kariery w wielkim klubie.

Iluzja ruchu

Frajdę z lektury przewodników przynosi wrażenie aktualności. To literatura najbliższa rzeczywistości. Pełna szczegółów – jak dobra proza – tworzy iluzję ruchu czytelnika między precyzyjnie określonymi współrzędnymi. Zbliża wyobraźnię do atrakcyjnej i zarazem strasznej hipotezy, o której w opowiadaniu Trzy wersje Judasza pisał Borges: to, co się wydarzyło, powtarza się bez przerwy w wieczności.

Zamykam oczy. Jest rok 1990. Widzę Marka Saltera w samochodzie. Skręca w Olkuszu na Ogrodzieniec. Mija starą żółtą halę sportową. Bloki w Kluczach. Wielką buczynę za Rodakami. Innej drogi nie ma. Analizuję przewodnik po Azji Południowo-Wschodniej z lat 80. XX w. Tajskie wyspy, dziś zniszczone przez turystykę, są niemal puste. Ktoś stawia pierwszy kryty trzciną bungalow. Odkrywają go pierwsi obcokrajowcy. Wyobrażam sobie dzikie wybrzeże Bułgarii, zanim wylali tam beton. Cud! Studiuję Ilustrowany przewodnik po Wołyniu Mieczysława Orłowicza wydany w 1929 r. Wołyń mojego dziadka. Dubno. Hotele: Ermitaż i Francuski, ul. Listowskiego. Restauracje: Stołówka i winiarnia Waleszyńskiego, kawiarnie Mardera, Storka. Śledzę wzrokiem nastoletniego chłopca, Michała Muszyńskiego, który biegnie w kierunku cerkwi.

Upajam się ostatnimi chwilami pokoju na Bliskim Wschodzie: jest rok 2011, moment przed wybuchem protestów na ulicach Syrii. Widzę duszne recepcje pełne ulotek pofalowanych od starości i żaru. Ulicami Homs idą backpackersi z Lonely Planet Syria & Lebanon 2008. Szukają Al-Nasr al-Jadeed Hotel. Dwójka za 375 funtów syryjskich. „Niewielki remont mógłby sprawić, że to miejsce będzie ulubioną bazą globtroterów. Na razie to niskobudżetowy hostel z czystą pościelą i gorącą wodą. Jest wprawdzie nieco obskurny, a prysznice znajdują się zbyt blisko kucanych toalet, jednak to wciąż najlepsza tania opcja w mieście”. Wieczór jest ciepły. Turyści mijają kawiarnie i palarnie szisz. Miejscowi opierają się o ciepły mur i wypuszczają dym z ust. W jednym z okien za firanką tli się zielone światło telewizora. Na ekranie nudne wiadomości. Mężczyzna drzemie na wersalce. W popielniczce dogasa papieros.

Cytaty, jeśli nie zaznaczono inaczej, w tłumaczeniu autora.

 

 

ilustracja: Marek Raczkowski
ilustracja: Marek Raczkowski

 

Czytaj również:

O ćmoku
i
„Szkoła wieczorowa”, Gerrit Dou, ok. 1655–57 r./MET (domena publiczna)
Opowieści

O ćmoku

Andrzej Muszyński

Czy tkwiąc w ciemnościach, jesteśmy pozbawieni nadziei na światło? A może to właśnie w mroku jest nadzieja.

W zasadzie sam nie wiem, dlaczego zasłaniam okno na noc. Jest tu przecież ciemno jak na dnie studni. Pewnie z przyzwyczajenia albo żeby nie zbudził nas świt. Od września cień Powroźnikowej Skały wydłuża się i wygląda to tak, jakby z góry wychodziła góra. Odkąd pamiętam, cykle światła i ciemności, a więc pór roku, dyktują mój kalendarz. Planowałem wiosnę, lato, a gdy spartaczyłem sprawy, wierzyłem, że wszystko odmieni solidna jesień. Może to tylko kwestia układu rzeczy, bo mój dom stoi na pustkowiu, wystawiony na słońce jak przynęta. Chcąc nie chcąc, trzeba się dostosować, szczególnie w pracy na roli. Zboże należy zmłócić, kiedy dojrzeje, ale nie za późno, bo się wysypie. Zanim pojedziemy do młyna, ziarno musi wyschnąć, ale trzymane zbyt długo nabierze wilgoci. W końcu sierpnia mam już dość. Robót, perzu, krzątaniny. Na podwórku jest kiepsko z cieniem i żar łupie niemiłosiernie. Rozprasza i nie pozwala czytać ani pisać. Czasem widzę ten znój końca lata na twarzach ludzi. Ileż można kosić trawę? Jadę przez wieś. Narzędzia porzucone przy płocie. Mężczyzna siedzi na kamieniu z rękami wspartymi na kolanach. Opuchnięta, czerwona twarz i długie, tłuste włosy. Jesteśmy u kresu. Pragniemy już tylko świętego spokoju i ciszy. Zaraz wróci chłód, skuje cienie w mrok i ocali umysł.

Czytaj dalej