Szarże i aranże
Przemyślenia, Sztuka + Opowieści

Szarże i aranże

Jan Błaszczak
Czyta się 4 minuty

Jeśli ulubieńcy prasy wracają po trwającym sześć lat milczeniu, to wiadomo, że będzie głośno. Tym bardziej gdy album, którym o sobie przypominają, dystansuje ich poprzednie dokonania na poziomie kompozycyjnym, a zamieszczone na nim teksty poruszają ważne problemy współczesnego świata. Tak, nie mam wątpliwości, że Crack-Up Fleet Foxes będzie się biło o podium w anglojęzycznych podsumowaniach mijającego roku. I choć nigdy nie byłem szalikowcem Robina Pecknolda, a i do Crack-Up mam pewne uwagi, ta perspektywa zupełnie mi nie przeszkadza.

Nie wiem, jakie były przyczyny zawieszenia działalności na całe sześć lat (dzisiaj to już w zasadzie epoka), ale Fleet Foxes na pewno nie stracili na tej przerwie. Po całkiem udanym, ale wtórnym w stosunku do debiutu Helplessness Blues miałem obawy, że zespół zastygnie w formalinie i do końca kariery będzie występować jako „folkowe Beach Boys” albo „Mumford & Sons z ambicjami”. Na szczęście Fleet Foxes przysłużyło się odcięcie od medialnego zgiełku i oczekiwań fanów. Nie znaczy to, że w muzyce tej amerykańskiej formacji wydarzyła się jakaś rewolucja. Na Crack-Up znajdziemy harmonie wokalne i wywołujące ciarki na plecach wokalne szarże, ale nie one stanowią o sile albumu. Ta leży bowiem w świetnym balansowaniu pomiędzy folkiem a kameralistyką.

Nie twierdzę, że ten album to od razu dzieło na poziomie Astral Weeks czy Forever Changes, ale sposób, w jaki Fleet Foxes rozwijają swoje utwory za pomocą puzonów, trąbek i smyków powinien zadowolić fanów Vana Morrisona, Love, a może też i Marka Hollisa. Tak jak u ich wielkich poprzedników, tak na płycie Amerykanów poszerzenie instrumentarium nie służy jedynie intensyfikacji nastrojów. Na przykład w On the Other Ocean delikatne dźwięki fletu pomagają przejściu z opartej na pianinie ballady w folk-rockowy numer prowadzony przez gitarę. Podobną rolę odgrywa trąbka, która przeprowadza łagodne przejście do następnego na płycie Fool’s Errand. Ten utwór kończy się zresztą w zaskakujący sposób, kiedy porywający, fantastycznie zaśpiewany hymn przemienia się w pianistyczną miniaturę, która mogłaby się znaleźć na ostatniej płycie These New Puritans. À propos skojarzeń – nie mniej interesująco jest w następnym I Should See Memphis, w którego końcówce słyszę wyraźne echa wczesnych dokonań The Beta Band. Nawet jeśli wyliczane przeze mnie rozwiązania to wciąż dodatki, bo na Crack-Up przeważa folkowy idiom, sprawdzają się one znakomicie.

Warto również zatrzymać się przy tekstach napisanych przez Robina Pecknolda, chociaż tutaj moje odczucia są – no cóż – ambiwalentne. Z jednej strony świetny Cassius będący komentarzem do powtarzających się nadużyć i aktów przemocy ze strony policji wymierzonych w Afroamerykanów. Temat niełatwy i bolesny, a autorowi udaje się tu świetnie balansować pomiędzy poetyckością a publicystyką. Tego wyważenia brakuje w Naiads, Cassadies – klasycznej balladzie, w której Pecknold ubolewa nad ciężarem stereotypów i społecznych ograniczeń, jakie muszą znosić jego współobywatelki. Nawet jeśli sama idea stojąca za utworem jest z pewnością wzniosła, to taki tekst śpiewany przez mężczyznę zawsze będzie pobrzmiewał protekcjonalną nutą. Lider Fleet Foxes naprawdę przeszarżował jednak dopiero w singlowym The Third Day/Odaigahara. Już nawet nie chodzi o to, że został on poświęcony członkowi zespołu, Skylerowi Skjelsetowi, który opiewany jest w nim niczym heroiczna postać. Uspokoję was – Skjelset żyje i dalej gra w zespole. Ciekaw jestem, jak się czuje, wykonując ten utwór. No, ale nic, może panowie po prostu bardzo się lubią, a ja jestem nieczułym cynikiem. Nie rozumiem natomiast, jak w opowieść o koledze z zespołu wpleciono obraz Trzeci maja 1808 Francisca Goi. I nie pomaga w tym tłumaczenie Pecknolda, że Skjelset urodził się 3 maja, więc artysta uznał to za ciekawy zbieg okoliczności. Pozostaje ubolewać nad tym, że Amerykanin nie pociągnął tego tropu dalej, bo być może doczekalibyśmy się pierwszej folkowej piosenki o Sejmie Czteroletnim i konstytucji z 1791 roku.

Po kolejnym seansie z Crack-Up odnoszę wrażenie, że te sześć lat przerwy jednak przysłużyło się muzyce Fleet Foxes, która jeszcze nigdy nie była tak dojrzała i bogata w niuanse. Warto więc porządnie się w nią wsłuchać, choć może już niekoniecznie wczytać. 

Czytaj również:

Z kulturą i smakiem
i
Wino i papirus niesione do skarbców Amona, około 1479–1420 p.n.e., grobowiec Rekhmire, Egipt; zdjęcie: domena publiczna
Dobra strawa, Duch + Ciało

Z kulturą i smakiem

Czy ferment stworzył cywilizację?
Łukasz Modelski

Każda kultura polega na tworzeniu, przekształcaniu, wejściu na wyższy stopień skomplikowania. I nie ma na świecie kultur równie trwałych – a zarazem wciąż ewoluujących – jak kultury beztlenowych bakterii fermentacyjnych.

Czy ferment stworzył cywilizację? Tak. A przynajmniej towarzyszył jej od samego początku, jeśli powszechnie godzimy się, że symboliczne „wyjście z jaskiń” nastąpiło między 15 a 11 tys. lat p.n.e. i wiązało się z uprawami. Można było jeść dzikie ziarno i wytworzoną z niego mąkę, ale można było je również fermentować. „Wyrastające” pieczywo powstało z fermentacji dzikich drożdży, jednak antropolodzy są dziś zgodni, że w kilku najważniejszych „kolebkach cywilizacji” (Mezopotamia, Egipt, Indie, Chiny, Meksyk) najwcześniej fermentowano napoje. W kategoriach chronologicznych wygrywa tu Bliski Wschód z czasów kultury natufijskiej, zwanej tak od stanowiska archeologicznego w Wadi-an-Natuf na terenie współczesnego Izraela.

Czytaj dalej