Jedne można usmażyć na śniadanie, inne – zjeść po to, aby mieć wielobarwne wizje. Z Maurycym Gomulickim, artystą i miłośnikiem grzybobrania – o grzybach, Meksyku i pakamerze udrapowanej różowym futrem – rozmawia Tomasz Wichrowski.
Tomasz Wichrowski: Pamiętam, jak poznaliśmy się podczas jednego z wernisaży na Muranowie. Przyszedłem spóźniony prosto z grzybobrania. Twoja dziewczyna Mirella powiedziała mi wtedy, że muszę koniecznie cię poznać, bo nie ma drugiej osoby, która tak jak ty kocha wypady na grzyby…
Maurycy Gomulicki: Coś w tym jest. Zawsze miałem jazdę na grzyby i na naturę. Nie przyznawałbym sobie jednak tutaj statusu wyjątkowości – sądzę, że w ogóle my, Polacy, przyjemnie grawitujemy w kierunku przyrody. Nawet jeśli na co dzień jesteśmy typowo miejskimi bytami, to i tak w miarę możliwości staramy się spędzać wakacje nad wodą czy w lesie i jeżeli tylko pogoda dopisuje, urywamy się na weekendy na łonie natury. Delektujemy się pięknem i intymnością tego doświadczenia. Wszyscy moi znajomi – tak bliscy, jak i dalsi – lubią i potrzebują jeździć w miejsca, gdzie nie ma zgiełku, a jest przyroda.
A ty kiedy zacząłeś dostrzegać przyrodę?
Zawsze kochałem mikroświaty i lubiłem przyglądać się naturze. Gdy jako dziecko czekałem na świąteczne prezenty, kładłem się obok choinki i wyobrażałem sobie, że wspinam się na nią jak na sekwoję. Podobnie było w lesie, obserwowałem mchy i czułem się tak, jakbym z lotu ptaka oglądał jakieś atole czy niesamowite archipelagi – to były moje pierwsze egzotyczne podróże. Na runo leśne patrzyłem jak na pejzaż. Przyroda, nawet ta najbardziej nieśmiała, jest szalenie wyrafinowana w swoim szczególe. Zbliżenie się do niej to przygoda z wysublimowanym, wykwintnym pięknem. Gdy rozpoczynałem studia na ASP, fascynowały