Zapach „Hiacynta”, czyli malarstwo w latach 1985–2020
Przemyślenia

Zapach „Hiacynta”, czyli malarstwo w latach 1985–2020

Stach Szabłowski
Czyta się 11 minut

Hiacynt to roślina ozdobna z rodziny szparagowatych, ceniona ze względu na swoje efektowne kwiatostany. W mitologii greckiej występuje królewicz spartański o tym imieniu, młodzieniec tak nieprzeciętnej urody, że sam Apollo wybrał go na kochanka.

W 1985 r. „Hiacynt” posłużył za kryptonim największej w dziejach PRL-u operacji policyjnej wymierzonej w społeczność gejowską.

Jesienią roku 2020 Karol Radziszewski pokazał wystawę pod tytułem Hiacynt. Czy wracał w niej do wydarzeń sprzed 35 lat? Czy też odnosił się do teraźniejszości? Oczywiście jedno nie wyklucza drugiego, ponieważ historia lubi się powtarzać. I niekoniecznie musi powracać jako farsa. Umie też powtarzać się jako horror, jako dramat, w którym nie jesteśmy już tylko widzami, lecz dramatis personae.

W zeszłym roku pisaliśmy w „Przekroju” o wystawie Potęga Sekretów, którą Karol Radziszewski pokazywał w Centrum Sztuki Współczesnej. Nie brakowało w tym projekcie wątków autobiograficznych – historii chłopca, który w dzieciństwie wolał rysować księżniczki niż żołnierzy, a później stał się jednym z najważniejszych polskich artystów queerowych. Wątki osobiste przeplatały się z dziejami wschodnioeuropejskiej kultury queer, której Radziszewski jest nie tylko przedstawicielem, lecz także badaczem i historiografem. Te dwie opowieści kończyły się wspólną konkluzją. W dążeniach emancypacyjnych sztuka może z pozoru wydawać się słabym, drugorzędnym orężem. W rzeczywistości trudno jednak przecenić znaczenie twórczości, kiedy walczy się o godność, prawo do widzialności i istnienia w przestrzeni publicznej. Pojęcie „ideologii LGBT” to konstrukt, sklecony naprędce po to, by za jego pośrednictwem szkalować i wykluczać ze społeczeństwa osoby LGBT+. Dla odmiany kultura queer jest realna – i ma realną zdolność upodmiotowienia tych, którzy ją tworzą.

Wśród prac i projektów wystawianych na Potędze sekretów znalazł się jeden obraz poświęcony akcji „Hiacynt”.

Teraz, na pokazie w galerii BWA Warszawa, zobaczyliśmy ten obraz znowu – a także kilka nowych, które razem układają się już w całą serię poświęconą (nie)sławnej operacji z lat 80.

Wystawa trwała krótko, a akcja „Hiacynt” miała miejsce przed laty, a jednak do jednego i drugiego wydarzenia warto wrócić – tym bardziej że w obliczu eskalacji wojny kulturowej w Polsce prawa, godność i bezpieczeństwo osób LGBT+ już dawno przestały być wyłącznie problemem osób LGBT+.

W latach 80. uniwersalny charakter kwestii miejsca osób LGBT w społeczeństwie nie był tak oczywisty jak dziś, ponieważ w dyskursie publicznym kwestia ta praktycznie nie istniała. Siły opozycyjne wobec rządzącej w kraju monopartii po wprowadzeniu stanu wojennego zostały zepchnięte do głębokiej konspiracji. Jednak osoby nieheteronormatywne znajdowały się na jeszcze niżej położonym poziomie społecznego podziemia. Właśnie te głębokie kazamaty postanowił spenetrować ówczesny minister spraw wewnętrznych Czesław Kiszczak, nasyłając na społeczność gejowską milicję i Służbę Bezpieczeństwa. Operacja „Hiacynt” rozpoczęła się 15 listopada 1985 r. od zakrojonej na szeroką skalę łapanki. Osoby podejrzewane o homoseksualną orientację były zatrzymywane i aresztowane w miejscach spotkań gejów, ale również w szkołach, zakładach pracy, na uczelniach i w domach. Zatrzymanych przesłuchiwano; niektórych zmuszano do podpisywania oświadczeń następującej treści: „Niniejszym oświadczam, że ja [imię i nazwisko] jestem homoseksualistą od urodzenia. Miałem w życiu wielu partnerów, wszystkich pełnoletnich. Nie jestem zainteresowany osobami nieletnimi”.

Akcja „Hiacynt” nie była operacją tajną. Władza tłumaczyła ją walką z prostytucją, a przede wszystkim z epidemią AIDS, która właśnie wówczas dotarła do Polski. Utrzymywano także, że choć stosunki homoseksualne nie są w PRL-u inkryminowane, to środowisko gejowskie ma kryminogenny charakter i jako takie stanowi przedmiot zainteresowania służb. Ba, mowa była nawet o tym, że „Hiacynt” służy ochronie gejów, którzy często padają ofiarami przemocy i szantażu ze strony pospolitych przestępców.

Wymiernym i – jak wszystko wskazuje – rzeczywistym celem „Hiacynta” były (nie)sławne „różowe teczki”, które SB zakładała objętym operacją nieheteronormatywnym osobom. Przez dwa lata trwania akcji – formalnie zakończono ją w 1987 r. – zgromadzono ponad 10 tys. takich osobowych akt. Służyły one do dalszej inwigilacji nie tylko społeczności LGBT+, lecz także innych środowisk. Za pomocą różowych teczek można było szantażować ludzi, zmuszać ich do tajnej współpracy, w razie potrzeby także publicznie dyskredytować. W PRL-u osoba homoseksualna umiejętnie wyautowana przez bezpiekę, miała wszelkie widoki na cywilną śmierć.

„Hiacynt”, podobnie zresztą jak cała historia społeczności LGBT+ w Polsce, do niedawna znajdował się na marginesach zbiorowej pamięci. Ciekaw jestem jednak, jakie miejsce zajmuje ta akcja w świadomości osób nieheteronormatywnych w świetle badań Karola Radziszewskiego nad dziejami kultury queer. Nie bez kozery przecież jednym z mitów założycielskich amerykańskiego ruchu LGBT jest właśnie konfrontacja z policją – zamieszki w Stonewall. 

„Akcja »Hiacynt« mogłaby pełnić w Polsce rolę naszego lokalnego Stonewall, czyli kluczowego momentu przełomu, ale z różnych względów tak się nie stało – mówi artysta. – Sama operacja zakrojona była na masową skalę; szacuje się, że dotknęła kilkanaście tysięcy homoseksualnych mężczyzn. Chociaż jej przebieg był traumatyczny – w grę wchodziły zatrzymania, aresztowania, spisywanie, szantaże – to podobno nikogo nie skuto kajdankami, nikt nie został pobity”. Jak tamte wydarzenia wpłynęły na środowiskową świadomość? Na pewno był to ważny moment w procesie jej budzenia się, moment zobaczenia, że jest szersza społeczność, że można się sobie przyjrzeć. Bezpośrednim efektem były m.in. działania Ryszarda Kisiela, który w odpowiedzi na represje założył „Filo” – jeden z pierwszych zinów queerowych w naszej części Europy, a także realizował ze znajomymi serie przebieranych pionierskich fotosesji queerowych. W 1987 r. zawiązał się też Warszawski Ruch Homoseksualny (WRH). Masowych reakcji „środowiska” akcja „Hiacynt” jednak nie wywołała, ponieważ w tamtym czasie owo środowisko dopiero się rozpoznawało jako społeczność, która w przyszłości mogłaby organizować się formalnie czy też podejmować jakieś działania polityczne. Później sporo emocji budziły zgromadzone w IPN-ie akta z rzekomą listą nazwisk zatrzymanych, do których do dziś dostęp jest bardzo ograniczony. Generalnie jednak akcja „Hiacynt” została z biegiem czasu zapomniana. Najprężniej działające środowiska aktywistyczne, takie jak „Grupa Stonewall” z Poznania, zapatrzone są raczej we wzorce amerykańskie. W Polsce queerowa społeczność dopiero teraz, powoli i z zaskoczeniem odkrywa swoją historię.

Proces odkrywania lokalnej historii, która może posłużyć jako fundament dzisiejszego upodmiotowienia, polega nie tylko na badaniach, lecz także na wprowadzaniu takich wydarzeń jak „Hiacynt” poprzez sztukę w przestrzeń symboliczną. 

„Myślę, że fakt, iż akcja »Hiacynt« nie miała żadnej reprezentacji wizualnej, nawet dokumentalnej, »nieartystycznej«, nie pozwalał jej na zaistnienie w zbiorowej wyobraźni. Podobnie zresztą jak epidemia HIV/AIDS w Polsce – zauważa artysta.

Złowieszczy kryptonim „AIDS” pojawia się na jednym z obrazów, w których Karol Radziszewski przepracowuje pamięć akcji „Hiacynt”. A może mitologizuje ją? Historia sprzed 35 lat rozgrywa się tu w abstrakcyjnej, ponadczasowej przestrzeni, na jednolitych, cieliście różowych tłach. Odcinają się od nich malowane jeszcze bardziej wściekłym różem trójkąty oraz kreślone grubymi, prymitywnymi pociągnięciami czarnej farby ideogramy. Można w nich rozpoznać uproszczone postaci ludzi: milicjantów z pałkami, mężczyzn ze schematycznie zaznaczonymi genitaliami, mężczyzn uprawiających seks, mężczyzn uciekających przed funkcjonariuszami. W plątaninie znaków ukryte są emblematy i inskrypcje, skróty „SB”, „UB”, „WC”, echa czasów, w których służby specjalne uganiały się za nienormatywnymi obywatelami po szaletach namierzonych jako miejsca spotkań gejów.           

Te obrazy nasycone są jednoznacznymi odniesieniami do akcji „Hiacynt”, a jednocześnie wyglądają jakby opowiadały jakąś pierwotną historię, która mogłaby rozgrywać się na rysunku kreślonym ręką dziecka – albo nawet na ścianie jaskini, opowiadana przez malarza należącego do prehistorii sztuki. Najbardziej jednak kojarzą się z malarstwem A.R. Pencka. Wraz z tym skojarzeniem wracamy do lat 80., w których prowadzona była akcja „Hiacynt”, ale powrót ten następuje okrężną drogą, przez zachodnie Niemcy. A.R. Penck należał w tamtej dekadzie do najbardziej prominentnych przedstawicieli Neue Wilden – „nowych dzikich”, pokolenia niemieckich artystów, którzy jeszcze raz odkrywali na nowo ekspresję, agresję, brutalny, czasem wręcz prymitywny malarski gest. Na wystawie „Hiacynt” Radziszewski „pożycza” od Pencka jego gesty, tworzy obrazy, które niemiecki gwiazdor mógł namalować, gdyby pod koniec 1985 r. znalazł się przypadkiem w Polsce i był świadkiem milicyjnej obławy na homoseksualistów.

To nie pierwszy projekt, w którym Radziszewski, malując obrazy historyczne, sięga po estetykę z epoki, o której opowiada. Parę lat temu przywoływał w swoich pracach postać Augusta Agboli O’Browna ps. „Ali”, czarnoskórego żołnierza Powstania Warszawskiego – i prowadził wówczas grę z malarstwem Picassa z lat 40. XX w. Z kolei tworząc serię portretów Ryszarda Cieślaka, charyzmatycznego aktora z teatru Jerzego Grotowskiego, pożyczał konwencję obrazowania od Andy’ego Warhola.

„Dla połowy lat 80. charakterystyczna jest tak zwana nowa ekspresja i sztuka malarzy spod znaku Neue Wilden – mówi Karol. – Chciałem namalować Hiacynta w najlepszym stylu epoki, tak, jak mógłby to zrobić ktoś, kto uznałby to wydarzenie za godne uwiecznienia od razu, wtedy. Rozważałem wariant lokalny, czyli odwołanie do Gruppy, ale estetyka A.R. Pencka wydała mi się właściwsza ze względu na nawiązanie do stylistyki rysunków naściennych, w tym kontekście kojarzących się również z twórczością szaletową. Queerowanie heteroseksualnego malarza pozwalało mi łatwo wkomponować w prace rysunkowe cytaty z magazynu »Filo«. Ale istotny jest też aspekt politycznych treści, które Penck kodował w swoich obrazach; nie zapominajmy, że był politycznym uchodźcą, który uciekł ze wschodnich Niemiec. Mój pierwszy obraz z serii poświęconej »Hiacyntowi« to trawestacja jego słynnej pracy »West«”.

Tylko jeden obraz na wystawie wyłamuje się z ideograficznej, Penckowskiej maniery. Z rozpędu łatwo włączyć go w ciąg migawek z lat 80. Scena jest podobna – tu również oglądamy funkcjonariuszy w mundurach, którzy pacyfikują, obezwładniają, zakładają chwyty duszące. Czy to na pewno jednak tamta dekada, w której służbami dowodził generał Kiszczak? W tle widać krzyż i pomnik Kopernika; jasne staje się, że z lat 80. przenieśliśmy się na Krakowskie Przedmieście 7 sierpnia 2020 r., w dzień aresztowania Margot. Historia rzeczywiście lubi się powtarzać; homofobia nie jest już tylko społecznym uprzedzeniem, staje się elementem polityki państwa i znów, jak za późnej komuny, znajduje wyraz w policyjnych akcjach.

Ciekaw jestem, czy malując takie obrazy, Karol ma nadzieję sprowokować do refleksji reżyserów nagonki na osoby nieheteronormatywne. Albo przynajmniej tych reżyserów zawstydzić: w końcu to chyba niemiło dostrzec uderzające podobieństwo własnych działań do esbeckiej operacji prowadzonej przez ekipę stanu wojennego?

„Oni absolutnie niczego się nie wstydzą, działają z premedytacją i cynicznie – odpowiada artysta. – Rozmawiałem o tym z legendą Solidarności, Ewą Hołuszko; zwracała uwagę na podobieństwo obecnej kampanii przeciw osobom LGBT do rozgrywania środowisk opozycyjnych przez władze komunistyczne. Ewa uważa, że to precyzyjna kalkulacja – i trudno się z nią nie zgodzić”.

Lapidarna, zbudowana dosłownie z kilku obrazów wystawa Karola Radziszewskiego, otworzyła się w momencie, w którym atmosfera polityczna się zagęszcza; po 1989 r. przedstawiciele władzy nigdy nie mówili o żadnej mniejszości tak otwartym językiem nienawiści. Dla heteroseksualnych obywateli solidarność z osobami LGBT+ przestaje być już tylko kwestią przyzwoitości. Staje się kwestią instynktu samozachowawczego, bo jeżeli okaże się możliwe zakwestionowanie człowieczeństwa osoby nieheteronormatywnej, to pod znakiem zapytania w dowolnej chwili będą mogły zostać postawione prawa człowieka każdej innej obywatelki bądź obywatela.

Czy w takiej sytuacji jest jeszcze w ogóle czas na robienie sztuki, malowanie obrazów, chodzenie na wystawy? Retoryczne pytanie; na Hiacyncie Karol Radziszewski odpowiedział na nie, malując portret Margot, powielając go w formie plakatu i stawiając puszkę na datki – wsparcie dla aktywistek ze „Stop bzdurom” oraz kilku innych organizacji LGBTQ+. Poster można było zabrać sobie do domu po złożeniu donacji. Wybór między malowaniem obrazów a politycznym oporem jest fałszywy; ważny jest wybór między etycznym zaangażowaniem a biernością. Podobnie sprawa wygląda z wyborem między malowaniem obrazów na tematy historyczne albo współczesne; to rozstrzygnięcie również jest nieistotne, ponieważ historię ostatecznie zawsze przeżywamy tu i teraz.

„Namalowałem Hiacynta, bo nikt tego nie uwiecznił, kiedy to się wydarzało. Wtedy to nie był temat dla artystów – mówił Karol. – Jednocześnie naturalne wydało mi się, że muszę się zmierzyć z historią, która dzieje się tu i teraz. Bo z pewnością polityczne aresztowanie Margot i reakcja na nie – solidarność aktywistów z jednej strony i bezprecedensowa brutalność policji z drugiej – to ważny moment w queerowej historii. W odróżnieniu od »Hiacynta« z wydarzeń 7 sierpnia została masa zdjęć. Zastanawiałem się, co może tu zdziałać medium malarskie. Jeżeli ma ono jakąś moc, to może właśnie siłę przenoszenia obrazu wydarzeń z wymiaru aktualności na poziom historii pojętej jak zbiór wspólnych wyobrażeń. Z reakcji na moją pracę wynika, że to »uwiecznienie«, »uhistorycznienie« poprzez malarstwo dla wielu jednak ma znaczenie, daje poczucie, że obraz zakorzenia się w zbiorowej świadomości trwalej niż relacje newsowe”.

Jeżeli Margot staje się na naszych oczach tematem malarstwa i bohaterką historii, która lubi się powtarzać, to zwróćmy uwagę na jeszcze jeden aspekt tego powtórzenia – ściśle związany ze sztuką. W czasach, w których prowadzono akcję „Hiacynt”, władza miała do dyspozycji policję i inne środki przymusu państwowego. Nie miała jednak swoich artystów; sztuka znajdowała się wówczas po drugiej stronie barykady. Pozbawiona sztuki władza była niczym zombi – silna, ale w symboliczny sposób martwa – i ta symboliczna martwota już niebawem miała zmienić się w faktyczną. Warto o tym pamiętać, zastanawiając się, kto w ostatecznym rachunku dysponuje lepszymi argumentami – ci, którzy mają pałki, czy ci, którzy malują obrazy.

Czytaj również:

Roztańczona aktywistka
i
Josephine Baker, zdjęcie: George Hoyningen-Huene, 1929 r., © George Hoyningen-Huene Estate Archives
Doznania

Roztańczona aktywistka

Stach Szabłowski

Josephine Baker wyszła ze slamsów, ale nigdy o nich nie zapomniała – mówiła o tym, stojąc u boku Martina Luthera Kinga podczas marszu na Waszyngton. Kiedyś była oglądana jako „egzotyczna piękność”, dzisiaj jej taniec rozpatrywany jest w kategoriach sztuki zaangażowanej.

Trwająca jeszcze do 1 maja berlińska wystawa poświęcona Josephine Baker ma tytuł Icon in Motion (Ikona w ruchu). Bo naturalnym żywiołem tej wszechstronnej artystki był właśnie gest, performans, taniec, którym rozgorączkowała międzywojenną Europę.

Czytaj dalej