Żałoba jako panaceum
Marzenia o lepszym świecie

Żałoba jako panaceum

Tomasz Stawiszyński
Czyta się 8 minut

Opublikowana niedawno przez „Wysokie Obcasy” rozmowa Agnieszki Jucewicz z psychoterapeutką Ewą Chalimoniuk osiągnęła na portalach społecznościowych status klasycznego virala. Była powielana setki razy, udostępniana w całości i fragmentach, żywo dyskutowana i komentowana.

Wydaje się to na pierwszy rzut oka osobliwe. Ostatecznie krąży ona wokół tematu żałoby, o którym wiele można powiedzieć, ale nie to, że jest jakoś szczególnie popularny. Przeciwnie, słyszymy nieustannie, że żałoba ze współczesnej kultury od co najmniej stu lat sukcesywnie znika. Pokazują to przekonująco choćby Philippe Ariès w Człowieku i śmierci i Alfonso di Nola w „Tryumfie śmierci”, a bezpośrednio dowodzi opublikowana w 2013 roku piąta edycja amerykańskiej klasyfikacji zaburzeń psychicznych (DSM V), z której pojęcie żałoby zostało zupełnie wymazane i odtąd każdy odpowiednio intensywny ból po stracie najbliższej osoby klasyfikowany jest automatycznie jako stan chorobowy. Ariès i di Nola twierdzą, że stopniowo – jako kultura – tracimy umiejętność zarówno doświadczania, jak i wyrażania rozpaczy po utracie kogoś albo czegoś, z kim albo z czym czuliśmy się głęboko związani. Współczesny człowiek żyje w coraz głębszej iluzji, że niczego i nikogo nigdy nie będzie musiał tracić, przemijanie bowiem – i umieranie – traktuje podobnie jak przygody bohaterów swoich ulubionych seriali. Z jednej strony jest ich świadom, a nawet żywo się nimi potrafi przejąć, z drugiej – ma poczucie ich zasadniczej nierzeczywistości. Oczywiście do czasu konfrontacji z ich nieredukowalną realnością.

W warunkach zaniku żałoby ta konfrontacja jest tym bardziej dotkliwa. Jeśli kultura neguje istnienie śmierci (pisałem o tym m.in. w poprzednim felietonie), to zarazem nie pozwala w żaden sposób radzić sobie z jej (nieuchronnym) nadejściem. Czy raczej – jedyną na to metodą stają się środki farmaceutyczne. Albo terapeutyczne.

***
 

Początkowe tezy Ewy Chalimoniuk idą zresztą jeszcze dalej. Powiada ona w gruncie rzeczy, że wielu jej pacjentów nie potrafi pogodzić się nie tylko z najdrobniejszą nawet stratą, ale w ogóle z istnieniem jakichkolwiek ograniczeń. Młodzi ludzie – twierdzi – żyją dzisiaj w światach zbudowanych z wyidealizowanych fantazji zarówno własnych, jak i – przede wszystkim – swoich rodziców. Rodzice bowiem, oczekując od dzieci wyłącznie sukcesów i nie pozwalając im na uczciwe przeżycie porażki, czynią z nich istoty fundamentalnie bezradne wobec tych niezbywalnych składników ludzkiego życia: rozczarowania, klęski, poczucia niemożności. Stąd radykalne załamania nerwowe po najdrobniejszych nawet niepowodzeniach. Stąd rozpacz i depresja po zrozumieniu, że się być może nie jest geniuszem na miarę Einsteina – o czym przez wiele lat przekonywali najbliżsi krewni. Tyle że w tym ich uwielbieniu było coś innego niż szczery podziw, a mianowicie: zero tolerancji dla scenariusza alternatywnego, autorytarny nakaz realizacji tych z definicji nierealizowalnych pragnień.

***
 

Te fragmenty rozmowy Agnieszki Jucewicz z Ewą Chalimoniuk faktycznie dotykają czegoś niezmiernie dla współczesności charakterystycznego. Osobliwej, żeby nie powiedzieć: infantylnej niezgody na oczywiste wymiary ludzkiej kondycji. Królującego wszem wobec wyobrażenia o wiecznej młodości, nieśmiertelności, niepodległości wobec działających w nas w najlepsze sił rozpadu, rozkładu i przemijania.

Jednak całość wywodu terapeutki wydaje się w jakimś sensie wpisywać w te właśnie mechanizmy, które teoretycznie poddaje tak intensywnej krytyce. I być może także tutaj leży (poza tym, że to po prostu bardzo ciekawy i świetnie zrobiony wywiad) tajemnica popularności tego tekstu. A mianowicie, działa on podobnie jak inne opowieści rodem z kultury, która śmierć i żałobę wypiera: jako środek znieczulający i sedatywny zarazem. Definiuje bowiem tragiczne i ciemne aspekty życia – przemijanie, utratę bliskich, bezsensowne okrucieństwo losu, utratę szans, starzenie się i umieranie – jako li tylko kolejne etapy na ścieżce rozwojowej; jako problemy podlegające leczniczemu oddziaływaniu psychoterapii.

Kiedy dokładniej przyglądamy się wypowiedziom Chalimoniuk, okazuje się, że żałoba staje się tu bez mała czymś na kształt magicznego rytuału, którego odprawienie gwarantuje, że z nawet najbardziej dewastujących doświadczeń będziemy mogli się wreszcie podźwignąć i „zacząć znowu żyć”. Już sam tytuł jest symptomatyczny: „Rozpadł ci się związek? Straciłeś majątek? Zwolnili cię z pracy? Musisz to przeżyć, czasem nawet opłakać”. Aha, zatem nawet na najstraszniejsze życiowe tragedie istnieje niezawodny sposób: „przeżyć, czasem nawet opłakać”. I potem wszystko już idzie płynnie, aż do następnego razu. No chyba że się niektórym zdarzy w żałobie „utknąć”. Jak na przykład pewnemu mężczyźnie, który tuż przed ślubem stracił w wypadku narzeczoną. Chalimoniuk podkreśla: „To była miłość jego życia”. Trudno się zatem dziwić, że bardzo długo nie potrafił się psychicznie odbudować, a „życie wokół kompletnie go nie interesowało”. Dopiero jej zdecydowana interwencja („Pan chce żyć ze zmarłą. Pan podjął taką decyzję”), wyrwała go z tego stanu i uświadomiła, że sam „odbierał sobie szansę na ułożenie życia”.

„Co nam przynosi każda opłakana strata?” – pyta w pewnym momencie Jucewicz. A Chalimoniuk odpowiada: „Może nas tak po ludzku ubogaca? Stajemy się dzięki temu bardziej elastyczni, bardziej pokorni wobec życia, bliżej siebie. […]”. Trudno oprzeć się wrażeniu, że żałoba, „opłakanie straty” stają się w wykładni Chalimoniuk czymś na kształt niezbędnego składnika procesu „ubogacania się”, „uelastyczniania” i „zbliżania do siebie”. Bo czymże innym jest życie, jeśli nie realizacją tych właśnie jakości? W perspektywie terapeutki jawi się ono w gruncie rzeczy – w wywiadzie definiowane, rzecz jasna, a contrario, czyli przez określanie, czym nie jest, a nie czym jest – jako ciągły rozwój, w ramach którego, jeśli tylko potrafimy odpowiednio sobą kierować, stajemy się wciąż dojrzalsi, mądrzejsi i bardziej „ubogaceni”. Aż w finale, spokojni i przygotowani, odważnie witamy nadejście śmierci, tej „ostatecznej straty”.

***
 

Problem polega tylko na tym, że życie rzadko kiedy – jeśli w ogóle – tak wygląda. Nie jest linearnym procesem, w którym nabywamy wciąż nowych kompetencji, a każde trudne doświadczenie nas „po ludzku ubogaca”. Rozgrywa się raczej w meandrach i dolinach, nie na zboczu góry, po którym, z okazyjnymi regresjami, wspinamy się na majaczący gdzieś wysoko szczyt. Niektóre doświadczenia nieodwracalnie nas niszczą, niektóre straty są nie do wytrzymania, z niektórych sytuacji nie ma żadnego wyjścia, z niektórych upadków nie sposób się podnieść, z niektórych uwikłań nie da się wywikłać, a z niektórych chorób – wyleczyć. Rażący kontrast pomiędzy terapeutyczną narracją, w której wszystkie problemy można „przepracować”, straty zaś „opłakać”, żeby potem znowu „ułożyć sobie życie”, a realnością ludzkich losów, w których często nic się nie daje przepracować, nic się nie daje ułożyć i wszystko nieuchronnie zmierza do tragicznego i absurdalnego końca, otóż ten kontrast jest wprost dojmujący.

Oczywiście zadaniem psychoterapii jest przede wszystkim pomoc cierpiącym, nie zaś pielęgnowanie w nich poczucia niemożności albo rozpaczy, niemniej czasami właśnie niemożność i rozpacz są jedyną adekwatną reakcją na nasze położenie w świecie. Kontekst terapeutycznej opowieści, który zdaje się omijać tego rodzaju perspektywę, jest nie tylko istotnie niepełny, ale przez to także – paradoksalnie – wzmacniający cierpienie. Kiedy bowiem oznajmia się komuś, że jedynym niepatologicznym wariantem egzystencjalnym jest „opłakanie straty”, a następnie „ułożenie sobie życia” – w przeciwnym bowiem razie oznacza to „utknięcie w żałobie” i to jeszcze na własne życzenie („Pan podjął taką decyzję”) – gdy tymczasem on właśnie z różnych powodów fundamentalnie nie jest w stanie życia sobie „układać”; otóż kiedy mu się coś takiego oznajmia, tylko pogłębia się jego bezradność, dodając do niej poczucie winy, przekonanie o odstępstwie od normy i presję, żeby jak najszybciej się „pozbierać”. Cóż, kiedy czasami pozbierać się po prostu nie sposób.

***

Właśnie dlatego wywód Chalimoniuk zaskakująco się w tej rozmowie rozdwaja, żeby nie powiedzieć: rozszczepia. Z jednej strony mamy tam bardzo ciekawe, urealniające uwagi o współczesnych tendencjach do nadmiernego idealizowania siebie i nieuznawania ograniczeń, z drugiej – momentami w zasadzie bardzo podobną idealizację, tyle że pod postacią żałoby albo „opłakania” jako uniwersalnego panaceum na egzystencjalny ból po stracie. Czy nie jest to aby dokładnie taki sam mechanizm obronny, takie samo zaprzeczenie, przed jakim Chalimoniuk kilka akapitów wcześniej ostrzega? W moim przekonaniu jak najbardziej.

Oczywiście przewaga tej opowieści nad bardziej uproszczonymi wariantami różnych okołocoachingowych mądrości polega między innymi na tym, że wprost mówi się tutaj o niemożliwości uniknięcia strat. Nie zmienia to jednak faktu, że tragiczny wymiar ludzkiego losu – wyrażający się w tym, co nieodwracalne, nienaprawialne i definitywnie rozbite – zostaje z tego krajobrazu niepostrzeżenie wyretuszowany. Niestety nie sprawi to, że zniknie także z naszego życia. Uświadomić sobie, że on istnieje, to w każdym razie wytworzyć w sobie jakiś rodzaj gotowości, żeby stawić mu czoła – nawet jeśli jest się z góry skazanym na porażkę. Bo przecież w konfrontacji ze śmiercią i przemijaniem od samego początku jesteśmy skazani wyłącznie na porażkę.

Czytaj również:

Śmierć i bezradność
i
Two Women on the Shore (1898), Edvard Munch (domena publiczna)
Wiedza i niewiedza

Śmierć i bezradność

Tomasz Stawiszyński

O tym, że śmierć jest jednym z największych tabu współczesnej kultury, wiemy już od dawna – jakkolwiek paradoksalnie by to brzmiało. Jeszcze w latach 50. XX w. znamienity antropolog Geoffrey Gorer postawił taką tezę w kultowym eseju The Pornography of Death. Twierdził, że śmierć jest dzisiaj tym, czym w kulturze wiktoriańskiej był seks. Nie rozmawia się o niej, udaje się, że jej nie ma, a skoro tylko ma się z nią naprawdę do czynienia – bo nie sposób nie mieć – czyni się to ukradkiem i pokątnie, żeby inni nie zauważyli.

Od czasów, kiedy Gorer opublikował swoją analizę, ten trend niewątpliwie się pogłębił. Śmierć nie pasuje do współczesnego świata, no chyba że jako element kultury popularnej albo nadawanych 24 godziny na dobę newsów – ale wówczas oglądamy ją z dystansu fotela, jeszcze bardziej zobojętniając się na jej grozę. Nasze cyfrowe awatary na portalach społecznościowych przecież się nie starzeją, przeciwnie, funkcjonują w świecie nieograniczonych możliwości, które będą się realizować wiecznie – pod jednym tylko warunkiem: że nam starczy na to funduszy.

Czytaj dalej