Dlaczego dobrze jest obalać pomniki
Przemyślenia

Dlaczego dobrze jest obalać pomniki

Stach Szabłowski
Czyta się 5 minut

W zeszłym roku w Warszawie odsłonięty został „Pomnik neurotyków”. Zaprojektował go ceniony w kraju i za granicą malarz Rafał Bujnowski. Ceremonii odsłonięcia dokonał równie kultowy artysta, a także znany neurotyk i melancholik Oskar Dawicki. To jemu dedykowany jest monument noszący podtytuł „Kałuża Oskara”.

Jak sama nazwa wskazuje, pomnik ma formę kałuży. Kiedy pada, precyzyjnie wymodelowane w chodniku okrągłe zagłębienie wypełnia się deszczówką. Doskonale komponuje się wówczas z innymi kałużami, które w słotny dzień odbijają pochmurne niebo. W suche dni „Pomnik neurotyków” wygląda jeszcze lepiej, ponieważ staje się prawie niewidoczny. Nie dostrzeże go ktoś, kto zadziera nosa. Znajdzie go tylko osoba, która patrzy pod nogi.

Przepadam za tym pomnikiem; bliski jest mi jego duch, cieszy paradoksalna natura: to płytka kałuża mieszcząca głęboką myśl. Była moim ulubionym warszawskim monumentem do czasu, kiedy zobaczyłem posąg Chrystusa z tęczową flagą. Ten efemeryczny pomnik był bardzo piękny. Zastąpił go inny; Chrystus otoczony przez ubranych na czarno policjantów pilnujących, by ktoś znowu nie uzupełnił rzeźby tęczowym sztandarem.

Amerykańscy ewangelicy, kiedy opadają ich etyczne wątpliwości, lubią sobie zadawać pytanie: „Co zrobiłby Jezus?”. Nie jestem ewangelikiem, w ogóle nie jestem wierzący, ale mnie też ciekawi, co wolałby Jezus: tęczową flagę czy kordon policji?

Kałuża to świetny epilog dla dziejów stawiania na postumentach figur z brązu. Takie figury przedstawiają najczęściej mężów stanu, bohaterów walk i dowódców wojskowych, znacznie rzadziej twórców kultury i zupełnie sporadycznie kobiety. To forma anachroniczna, która okres największej świetności przeżywała w XIX w. i pierwszej połowie ubiegłego stulecia, czyli w czasach, w których wspólnota narodowa była hitem na rynku idei tożsamościowych. Czasy się zmieniły, ale nawyk stawiania posągów na cokołach pozostał, choć dziś takie figury lubią zmieniać się w zombi. Wyglądają jak żywe symbole, ale są autorytarne, znaczeniowo sztywne, dyskursywnie martwe. W Polsce zombiczny aspekt sztuki pomnikowej dobitnie manifestuje się w posągach Jana Pawła II oraz Lecha Kaczyńskiego, dziełach nierzadko groteskowych, często karykaturalnych, czasem upiornych. Straszność i śmieszność tych figur wynika nie tyle ze szczególnego charakteru przedstawianych postaci, ile z kryterium ilościowego: po prostu w ostatnich latach wyrzeźbiono cały legion papieży i prezydentów, więc martwota i anachroniczność pomnikowego formatu zyskały nieprzeciętnie wiele okazji, by dojść do swego milczącego głosu.

Po odsłonięciu „Pomnika neurotyków” pomyślałem, że może najlepiej byłoby, gdyby nowe monumenty miały właśnie formę kałuż, skromnych, znajdujących się na poziomie przechodnia. W tych kałużach stojące na cokołach figury odbijałyby się, zyskując nowe życie.

Zapomniałem wówczas, że pomniki mają jeszcze jeden potencjał, rzadko uruchamiany, ale potężny. Pomniki można stawiać, ale można je również obalać. A także wieszać na nich flagi.

Potencjał pomników do spadania z piedestałów z wielką mocą zrealizował się na fali antyrasistowskich protestów, która wezbrała po zamordowaniu George’a Floyda przez policję. W Wielkiej Brytanii obalano figury zasłużonych obywateli imperium, którzy swoje fortuny zbili na handlu niewolnikami. W Stanach wzburzone tłumy obalały figury konfederackich wodzów, którzy w czasie wojny secesyjnej do ostatniej kropli krwi (swoich podkomendnych, nie własnej) bronili instytucji niewolnictwa.

Inni demonstranci poszli krok dalej i zabrali się za pomniki Krzysztofa Kolumba. Tłumy nie poprzestawały na zrzucaniu figur z piedestałów; odprawiały na nich swoiste egzorcyzmy. Posągi wleczono po ziemi i oblewano czerwoną farbą symbolizującą krwawe dziedzictwo „odkrycia” Ameryki przez Białych. W Baltimore i Richmond rzeźby wrzucono do wody, niczym Marzannę, złego ducha zimy, którego Słowianie zwykli rytualnie topić u progu wiosny. W Bostonie posągowi Kolumba obcięto głowę.

Konserwatystów razi brutalna estetyka tych obrzędów; mówi się o wandalizmie, barbarzyństwie, a także o cenzurowaniu historii, która była, jaka była. W tej ostatniej kwestii protestujący zgadzają się z obrońcami pomników. Historia była, jaka była, czyli krwawa, pełna przemocy i niesprawiedliwości. W Belgii manifestanci wzięli na cel posągi króla Leopolda II, odpowiedzialnego za ludobójstwo, do którego doszło w jego prywatnej (sic!) kolonii w Kongo. Przy okazji zrzucono z piedestału jeden pomnik Juliusza Cezara. Czy lud belgijski zagalopował się, biorąc na cel starożytnego rzymskiego dyktatora? A może wręcz przeciwnie: zaczynać trzeba właśnie od Kolumba, Cezara i im podobnych? Historia była, jaka była, istotniejsza jest jednak kwestia przyszłości: jaka ona będzie, jeżeli w teraźniejszości odlanymi z brązu strażnikami zbiorowej wyobraźni pozostają wodzowie inwazyjnych armii, dyktatorzy, kolonizatorzy, właściciele niewolników, reżyserzy krwawych jatek i podbojów? Albo zwiadowcy, którzy jak Krzysztof Kolumb przecierali Europejczykom drogę do grabieży i przywłaszczenia sobie całych kontynentów?

Pomniki są niczym punkty orientacyjne wyznaczające granice debaty w przestrzeni publicznej. Pokaż mi swoje pomniki, a powiem ci, co w tej debacie jest obecne i akceptowalne, a co wyparte i wykluczone. Kiedy człowiek natyka się na pomnik Krzysztofa Kolumba, ma prawo domniemywać, że w okolicy, w której taki posąg stoi, przepracowywanie dziedzictwa kolonializmu i wpisanej weń historii przemocy dalekie jest od zakończenia. Patrząc na pomniki stojące w Polsce, rzuca się w oczy, że akceptowalna i wszechobecna jest religia katolicka, kult czynów zbrojnych, wojen, ich bohaterów oraz ich ofiar, które cenione są wyżej niż bohaterowie. Daje się zauważyć także kult literatury, szczególnie narodowej i romantycznej. Równie wyraźnie rzucają się w oczy wątki nieobecne. Na przykład „Tęcza”, która stała niegdyś na warszawskim placu Zbawiciela, w cieniu kościoła pod tym samym wezwaniem. Kościół stoi nadal, „Tęczy” nie udało się zbawić od zapalniczek podpalaczy, którzy ogniem wyrazili symboliczną niezgodę na realną obecność osób LGBT w przestrzeni publicznej i przestrzeni społecznej. Płonąca „Tęcza” była jednym z najbardziej elokwentnych pomników, jakie powstały w Polsce w ostatnich latach – monumentem homofobii i nienawiści.

Pomniki rzadko mówią, raczej snują swoją opowieść, stojąc i milcząc. Nawet gdy płoną. Nie zawsze można sobie jednak pozwolić na odpowiadanie im milczeniem. Nie zawsze jednak trzeba zrzucać pomniki z piedestałów, aby udzielić im odpowiedzi. Czasem lepiej jest powiesić na nich tęczową flagę. Dzięki takiej interwencji pomnik ożywa i mówi nowym głosem. Czy zostaje przy okazji znieważony? Cóż, w odróżnieniu od ludzi, pomniki nie są obrażalskie.

Obraźliwe jest za to twierdzenie, że osoby nieheteronormatywne nie mają prawa do istnienia w przestrzeni publicznej – i nawet więcej, że takie osoby tak naprawdę w ogóle nie są osobami, lecz ideologią. W Polsce doszliśmy do momentu, w którym policjantom każe się stać na straży godności pomników i jednocześnie deptać godność żywych ludzi, bijąc ich i poniewierając za to, że domagają się akceptacji dla swojego istnienia. Taki dyskurs jest obrazą zarówno dla rozumu, jak i poczucia przyzwoitości oraz międzyludzkiej solidarności każdego, kto pamięta, że podobnie jak władza i policja to pomniki mają służyć ludziom, a nie ludzie pomnikom.


Dzięki Tobie, możemy zrobić jeszcze więcej – wesprzyj nas! 
Fundacja PRZEKRÓJ

Czytaj również:

Wielki mit Austrii – rozmowa z Martinem Pollackiem
i
Martin Pollack, zdjęcie: Bwag/ Wikimedia Commons (CC BY-SA 4.0)
Przemyślenia

Wielki mit Austrii – rozmowa z Martinem Pollackiem

Łukasz Saturczak

Twórczość Martina Pollacka (ur. 1944) dojrzewała, podobnie jak u wielu innych austriackich artystów, wraz z odkrywaniem ciemnej historii kraju. Rozliczanie narodowych mitów sprawiło, że książki autora Ojcobójcy stanowią równie mocną krytykę austriackiego społeczeństwa jak dzieła Thomasa Bernharda, Elfriede Jelinek, Ulricha Seidla czy Michaela Haneke.

Pisarz urodził się w rodzinie jawnie wspierającej nazizm (syn zbrodniarza wojennego Gerharda Basta). Nazwisko zawdzięcza ojczymowi Hansowi Pollackowi – malarzowi i grafikowi. Zanim został pisarzem, studiował slawistykę (m.in. w Warszawie), podjął pracę jako dziennikarz oraz korespondent. W tym czasie napisał swoją pierwszą książkę Po Galicji. O chasydach, Hucułach, Polakach i Rusinach. Imaginacyjna podróż po Galicji Wschodniej i Bukowinie, czyli wyprawa w świat, którego nie ma (1984). Ten swoisty przewodnik po peryferiach byłego cesarstwa Austro-Węgier tworzył zza biurka, ponieważ nie został wpuszczony do komunistycznej Polski.

Czytaj dalej