Ork na ugorze
Przemyślenia

Ork na ugorze

Jakub Popielecki
Czyta się 5 minut

Kiedy zaglądamy do anglojęzycznej Wikipedii do hasła „pitch”, trafiamy na stronę ujednoznaczniającą. Obok słów oznaczających wysokość dźwięku czy technikę sprzedażową znajdziemy pozycję „pitch (filmmaking)”. Ujęte w nawias „filmmaking” precyzuje nam pole zastosowania terminu: chodzi (z grubsza) o skrótowy opis filmu, jaki przedstawia (zazwyczaj) scenarzysta, by zainteresować producenta swoim projektem – zbieżność z określeniem techniki sprzedażowej jest więc nieprzypadkowa.

Jeśli pozbyć się wspomnianego nawiasu, to otrzymanym wtedy terminem ochrzcić można zjawisko, którego ponure efekty oglądamy czasem na ekranach, małych i dużych, kinowych i netfliksowych. Czym jest wymyślony przeze mnie na poczekaniu „pitch filmmaking”? Zastosuję definicję-przez-przykład: otóż Bright jest „pitch filmmaking”.

„Pitch” zazwyczaj wyrasta z prostego podsumowania fabuły, chwytliwego hasła/pytania, które – zupełnie jak slogan reklamowy – ma zwrócić uwagę, pobudzić wyobraźnię, zaintrygować. Może to być choćby stara dobra konstrukcja „co by było, gdyby?”. Bright pasuje tu jak ulał, co więcej: ma u swoich fundamentów nie jeden, a kilka takich „cobybyłogdybów”. Pierwszy C.B.B.G. jest klasyczny i opisuje fabularny punkt wyjścia: „Co by było, gdyby orki i elfy od 2 tys. lat żyły ramię w ramię z ludźmi?”. Gładko prowadzi on do drugiego, metagatunkowego: „Co by było, gdyby połączyć policyjny thriller z filmem fantasy?”. Gdzieś za nimi czai się kolejny C.B.B.G., tym razem autorski: „Co by było, gdyby David Ayer skrzyżował dwa swoje filmy, np. Bogów ulicyLegion samobójców?”. Można kombinować dalej, a to od strony branżowej („Co by było, gdyby Netflix poszedł na wojnę z Hollywood i zaczął kręcić wysokobudżetowe filmy akcji?”), a to socjologicznej („Co by było, gdyby to orki, a nie Afroamerykanie, dźwigały piętno bycia amerykańskimi Murzynami?”). W tym natłoku brak tylko jednego: co by było, gdyby twórcy faktycznie poszli za ciosem co najmniej jednego z owych pomysłów?

Sęk jednak w tym, że scenariusz Maksa Landisa na owych „pitchach” się zatrzymuje. Stąd propozycja, by mówić o „pitch filmmaking”, metodzie sprowadzającej się do lepienia filmu ze sloganów, które – choć nośne – nie zastąpią takich drobnostek, jak charakterystyka bohaterów, wciągająca intryga czy budowanie napięcia. Weźmy sam pomysł na świat tego filmu. Jesteśmy w Los Angeles A.D. 2017, gdzie orki, elfy i inne fantastyczne istoty od wieków współistnieją z ludźmi. Brzmi jak całkiem spora zmienna, która powinna poważnie przetrącić trajektorię takich zjawisk, jak rozwój społeczeństw, postęp technologiczny czy, bagatela, historia świata. A jednak wszystko w świecie Bright wydaje się w miarę znajome. Zbyt znajome. Okej, tu i tam fruwają wróżki, ale nie są dużo bardziej natrętne niż komary. Okej, nad miastem unosi się smok, ale w JEDNYM ujęciu, równie dobrze mogłoby go nie być. Okej, w gettach grasują gangi orków, ale orków gustujących w graffiti, w zapiętych na jeden guzik kraciastych koszulach i w złotych łańcuchach. Ktoś powie, że Ayer i Landis stosują tu elipsę, że wycinek świata, który prezentują, ma pobudzić naszą wyobraźnię, a resztę możemy sobie dopowiedzieć. Ale wrażenie jest takie, jakby to twórcy sami nie dopowiedzieli sobie, jak wyglądałoby współczesne LA zderzone z Władcą Pierścieni czy innym Dungeons & Dragons. Elfy to bogaci hipsterzy, a orki to „oryginalni gangsta”, kropka? Trochę mało, śmiem twierdzić.

I jeśli wspomniane niedostatki miała zrekompensować fabuła, sceny akcji albo chociaż wyraziste postacie – to nie udało się. Intryga sprowadza się do pogoni za etatowym magicznym MacGuffinem, a uczestniczą w niej kolejno: zła elfka (Noomi Rapace), dobra elfka (Lucy Fry) i nijaki elf (Edgar Ramirez), postacie, o których nie dowiadujemy się wiele więcej. Jeśli chodzi o sceny widowiskowe, mamy kilka strzelanin, ale w żadnej z nich nie ma choćby grama adrenaliny czy (przyznam, nie aż tak niezbędnego) sensu. Wobec braku czysto fizycznej radochy, jaką potrafi dać kino akcji, zwróćmy się więc ku bohaterom. Tu przecież tkwi sedno Bright, filmu mierzonego na (komediowo-fantastyczno-strzelaną, ale jednak) pogadankę o ksenofobii. Nieprzypadkowo na pierwszym planie mamy wariant klasycznie niedobranego policyjnego duetu: nielubiącego orków człowieka (Will Smith) i nielubianego przez ludzi orka (Joel Edgerton). Nie łudźcie się jednak, że cokolwiek potoczy się tu wbrew utartym schematom „dzieliło ich wszystko, połączyła wspólna przygoda” czy etatowym morałom „nie oceniaj książki po okładce”.

Naiwnością byłoby oczywiście wymagać od Bright sensownego wykładu o rasizmie. Ale istnieje niebezpieczeństwo, że delegując orki do roli amerykańskich pariasów, Ayer i Landis działają reakcyjnie, bagatelizując rzeczywiste położenie czarnoskórych i stawiając na głowie problem, o jakim chcą mówić. Zakładając oczywiście, że ktokolwiek po obejrzeniu Bright będzie chciał się nad czymkolwiek zastanowić. Bo jakoś trudno przejąć się problemami nieciekawych bohaterów, z których jeden uwięziony jest pod maską absurdalnej orkowej charakteryzacji, a drugi pod maską nieznośnie cierpiętniczo-zblazowanego „późnego” Willa Smitha. I jeśli czegoś się po Bright nie spodziewałem, to tego, że facet w niebieskiej farbie na twarzy wypadnie z tej dwójki lepiej. 

Czytaj również:

Lekcje z krańców świata. Kino Wernera Herzoga
i
Werner Herzog na planie filmu „Inferno”; zdjęcie dzięki uprzejmości Netflix
Opowieści

Lekcje z krańców świata. Kino Wernera Herzoga

Mateusz Demski

Werner Herzog zawsze miał w sobie gotowość do odkrycia czegoś niezwykłego, ale świat wciąż pozostaje dla niego wielką tajemnicą.

Natura była jego pasją od najwcześniejszych lat.

Czytaj dalej