Żadnych granic
Przemyślenia

Żadnych granic

Jakub Popielecki
Czyta się 5 minut

Avengers: Wojna bez granic to przykład takiego kina, które do odbiorców przemawia przede wszystkim liczbami. Zwieńczenie 18 filmów i 10 lat tzw. kinowego uniwersum Marvela, miliony dolarów budżetu, kilkadziesiąt pierwszoligowych gwiazd w obsadzie, dobijający niemal do 3 godzin metraż. Nawet reżyserów jest dwóch! Nic dziwnego: odpowiedzialny za obie poprzednie części serii Joss Whedon przypłacił pracę nad Czasem Ultrona poważną twórczą depresją. Tym razem – na wszelki wypadek – zdublowano więc liczbę stojących za kamerą ludzi. Ma to sens: w końcu oglądamy zaledwie połowę filmu, który niemal przez cały ostatni rok kręcili bracia Russo. W 2019 r. czeka nas kolejna część, zwieńczenie zwieńczenia, finał finałów, produkt produktów.

Łatwo być cynicznym i piętnować korporacyjny biznesplan studia Marvel, które, począwszy od Iron Mana (2008) sprytnie wabi nas scenami ukrytymi po napisach, robiąc ze swoich filmów pełnometrażowe zapowiedzi kolejnych filmów. Brzmiący w odpowiedzi lament miłośników X muzy to stara śpiewka: „Serial, nie kino! Trailer, nie film! Towar, nie sztuka!”. Ale nie trzeba szukać daleko, by uświadomić sobie, jak dobrą robotę robi Marvel. Avengers: Wojna bez granic to wszak opowieść o tym, że Kapitan Ameryka, Iron Man oraz reszta ich superkumpli stawiają czoła kosmicznemu łotrowi, który biega po świecie i zbiera magiczne klocki mające obdarzyć go nieskończoną mocą. Porównajcie to z zeszłoroczną Ligą sprawiedliwości konkurencyjnego studia DC: opowieścią o tym, że Batman, Superman oraz reszta ich superkumpli stawiają czoła kosmicznemu łotrowi, który biega po świecie i zbiera magiczne klocki mające obdarzyć go nieskończoną mocą. Niby to samo. Liga… nie wznosiła się jednak ponad absurdalność takiego, okrutnie ogólnikowego, streszczenia fabuły. Komiks niebezpiecznie graniczył tam z (niezamierzonym) komizmem; filmowy kolos chwiał się na glinianych nogach. Bracia Russo tymczasem proponują blockbuster z gatunku tych, które przypominają nam, po co w ogóle oglądamy blockbustery.

Oczywiście to wciąż „zaledwie” opowieść o fioletowoskórym facecie imieniem Thanos (Josh Brolin), który kolekcjonuje kolorowe kryształki mające pomóc mu w „uratowaniu wszechświata” (czytaj: wybiciu połowy jego populacji). Nie ma tu żadnego „ważnego tematu” dla widzów, którzy potrzebują wymówki, by przyznać przed sobą i innymi, że podoba im się taka błahostka. Wojna bez granic nie proponuje ani politycznej metafory (jak robił to Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów), ani nie nadrabia lat zaniedbań i społecznych nierówności (jak Czarna Pantera). Thanos wyrasta co prawda na zaskakująco zniuansowaną postać tyrana i ludobójcy, któremu jesteśmy w stanie niemalże (uwaga, spoiler!) współczuć, kiedy zabiera się za realizację swojego potwornego planu. Jeśli ktoś chce na siłę szukać w filmie zwierciadła „prawdziwego świata”, odnajdzie przestrogę przed totalitarnymi, przemocowymi rozwiązaniami, jakie kuszą w burzliwych, jak obecne, czasach. Ale Wojna bohaterów to wciąż przede wszystkim komiks o naparzających się po głowach superbohaterach. Komiks pełną gębą, wzięty całkowicie na serio, zrodzony z absolutnej miłości do materiału źródłowego. Widowisko, w którym liczy się głównie dziecięca frajda widza zahipnotyzowanego fajerwerkami kolorów i emocji.

Kunszt braci Russo objawia się przede wszystkim w sprawnym wyważeniu składników tego wysokobudżetowego ambarasu. To prawdziwie żonglerska sztuczka: Avengers obok Strażników Galaktyki, tragedia obok komedii, cyfrowe efekty obok analogowych wzruszeń. Akcja przenosi się od „prawdziwego” Nowego Jorku przez wyimaginowaną afrykańską Wakandę aż w kosmos (podpisany tu jako… „kosmos”). Imię bohaterów brzmi „milion”; a rozdygotane, fizyczne kino akcji jak gdyby nigdy nic sąsiaduje z natchnioną, mityczną epopeją fantasy. Fakt, część roboty zrobiło za braci Russo (i ich scenarzystów) 18 dotychczasowych filmów Marvela: znamy już wszystkich bohaterów, zależy nam na ich losach, jesteśmy wciągnięci w historię, jeszcze zanim zasiedliśmy w fotelu kinowym. Można to uznać za wadę filmu, bo jeśli dotychczas nie przejęliście się losami Kapitana Ameryki czy Iron Mana, Wojna bez granic nic w tej kwestii nie zmieni.

Trzeba jednak docenić, jak zwarty dramaturgicznie jest ten film. Jak – mimo metrażu „bez granic” – narracyjna konstrukcja nie wali się pod własnym ciężarem. Jak pięknie odmierzone są tu składowe, zwłaszcza patosu i humoru. Już słyszę ripostę, że żarty, jakimi przerzucają się bohaterowie w obliczu rychłej apokalipsy, to gatunkowy obowiązek, zwykła technika zarządzania widzem kinowym. Ale bracia Russo nawet taki populistyczny filmowy lukier potrafią przekuć w ekranowe złoto. Wojna bez granic pokazuje humor jako ostatnią deskę ratunku, narzędzie odreagowania traumy. Kiedy Thor (Chris Hemsworth) żartuje sobie z cierpienia, jakiego dostarczyły mu jego przygody, nie są to byle „kosmiczne jaja”. Niespodziewanie spod maski umięśnionego herosa wychyla się tu twarz potwornie doświadczonego faceta, który desperacko chwyta się brzytwy autoironii. Na wyparciu jednak za długo nie ujedzie. Chwilę później dostajemy więc brawurową, autentycznie wzruszającą scenę, w której mityczny bóg piorunów rozkleja się przed gadającym szopem. Brzmi absurdalnie, ale działa. Lepszego podsumowania Wojny bez granic nie mam.

Czytaj również:

Lekcje z krańców świata
i
Werner Herzog na planie filmu „Inferno”; zdjęcie dzięki uprzejmości Netflix
Opowieści

Lekcje z krańców świata

Mateusz Demski

Werner Herzog zawsze miał w sobie gotowość do odkrycia czegoś niezwykłego, ale świat wciąż pozostaje dla niego wielką tajemnicą.

Natura była jego pasją od najwcześniejszych lat.

Czytaj dalej